Adam Benesz – “Bekus” – co w jednym sezonie grał w trzech klubach
Pochodzi z drugiego końca Polski, a dokładnie z Dębicy. Większość swojej kariery piłkarskiej spędził jednak na Pomorzu Zachodnim. Adam Benesz z Pogonią zdobył wicemistrzostwo Polski w 1986 roku, sezon później rywalizował w Pucharze UEFA z Hellasem Verona. Przczytajcie jego wspomnienia.
Więcej historii związnych z Dumą Pomorza znajdziecie w książce “70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Plik z całą książką znajdziecie TUTAJ (kliknij).
Adam Benesz
174 oficjalne mecze w Pogoni.
Urodził się w 1959 roku. Pochodzi z Dębicy. W klubie występował, z roczną przerwą, w latach 1986-1995. Wicemistrz Polski (1987). Po zakończeniu kariery pracował – również w Pogoni – jako trener młodzieży.
***
Do Pogoni trafiłem tak naprawdę z drugiego końca Polski. Jako młody chłopak byłem wyróżniającym się zawodnikiem w swojej szkole i kiedy miałem 10 lat, to jeden z przedstawicieli Wisłoki Dębica zaprosił mnie na treningi do klubu.
W pierwszej drużynie zadebiutowałem już w wieku 17 lat. Myślę, że wpływ na to mogła mieć moja wydolność zakodowana w genach po ojcu. Nie miałem problemu z bieganiem, co miało wtedy – i myślę, że ma dalej – ogromne znaczenie dla młodego chłopaka, który zaczyna rywalizować z dorosłymi zawodnikami.
Na jednym z ligowych meczów rozgrywanych w Warszawie wysłannicy Stali Stocznia obserwowali obrońcę, który nazywał się Drzyzga. W tym spotkaniu to ja wpadłem im w oko, dzięki czemu zaczęła się moja przygoda tu, w Szczecinie. Byłem zatrudniony jako pracownik stoczniowy oddelegowany do pracy na stadionie.
***
W 1982 roku tygodnik „Piłka Nożna” zorganizował plebiscyt talentów. Na pierwszym miejscu był Andrzej Iwan, a ja znalazłem się na piątej pozycji.
Tyle że on wówczas grał w Wiśle Kraków, a ja w drugoligowej Stali. Pamiętam również mecz z Pogonią, która spadła sezon wcześniej z ekstraklasy. Graliśmy wtedy derbowe spotkanie, które zakończyło się jej porażką 0:1. Tak się złożyło, że to właśnie ja strzeliłem tę decydującą bramkę.
Nie da się jednak ukryć, że w Szczecinie zawsze liczyła się Pogoń. W tamtych czasach nie było dużej różnicy pomiędzy czołowymi drużynami z II ligi, a zespołami z najwyższej klasy rozgrywkowej. Zawsze na meczach Stali z Pogonią było wielu kibiców, ale spotkaniom towarzyszyła normalna atmosfera. Nie było bijatyk na trybunach. Stal nie miała zagorzałych fanów, na nasze
mecze przychodzili głównie stoczniowcy.
***
W 1986 roku, gdy odchodziłem z Radomiaka Radom, miałem propozycje ze Stali Mielec, Iglopoolu Dębica i Pogoni Szczecin. Wiadomo, że Dębica była moim rodzinnym miastem, a poza tym Iglopool miał dobry skład i aspiracje na awans do I ligi. Z kolei w Pogoni był trener Leszek Jezierski, którego wcześniej poznałem jako trenera Widzewa Łódź. Po rozmowie z żoną zdecydowaliśmy
się na Szczecin. Jej podobało się to, że stąd jest już niedaleko do morza. Mi imponowała osoba szkoleniowca. To właśnie Leszek Jezierski zaproponował mi przejście do Pogoni.
– Będziemy bić się o najwyższe cele – zapewnił mnie.
Słowa szkoleniowca potwierdzał skład Portowców: Adam Kensy, Marek Ostrowski, Krzysztof Urbanowicz, Kazimierz Sokołowski, Marek Leśniak, Jerzy Hawrylewicz. Te nazwiska robiły wrażenie. Wiedziałem, że w Pogoni jest mocna paka. Grał też z nami jeszcze Leszek Wolski. Legenda klubu, choć miał już swoje lata i pomagał nam głównie wchodząc z ławki rezerwowych.
***
U trenera podobało mi się to, że jeżeli zawodnik w okresie przygotowawczym wywalczył sobie miejsce w wyjściowym składzie, to przez pierwsze sześć spotkań Jezierski nie zmieniał wyjściowej jedenastki. Z Radomiaka do Pogoni przechodziłem zimą, kiedy miałem jeszcze ważny kontrakt. Żeby móc się przenieść do Szczecina, musiałem zrezygnować z mieszkania, które wcześniej otrzymałem w Radomiu. Przed pierwszym meczem w Pogoni przeszedłem klasyczny chrzest zakończony klapsami. Chwilę później podszedł do mnie trener Jezierski.
– Dopiero u mnie nauczysz się grać w piłkę – powiedział w sposób, który nie budził wątpliwości.
Faktycznie, treningi u niego były bardzo wymagające, zwłaszcza zimą. Czasami po kwadransie mieliśmy dosyć. Muszę jednak powiedzieć, że był nie tylko trenerem, ale normalnym człowiekiem, z którym zawsze mogliśmy porozmawiać. Większość ćwiczeń zadawał nam trener Jan Jucha, ówczesny asystent Jezierskiego. On również świetnie znał się na swoim fachu.
***
Bardzo poważnie traktowaliśmy pucharowe pojedynki z Hellasem i chcieliśmy awansować dalej. Mieliśmy szansę przejść Weronę, ale tylko gdyby był z nami jeszcze Adam Kensy, który zimą odszedł z Pogoni. Bez niego widziałem ten dwumecz w czarnych barwach. Namawiałem prezesów, żeby za niego przyszedł ktoś z trójki piłkarzy Śląska: Prusik, Rudy albo Tarasiewicz, ale
usłyszałem tylko, że nie ma pieniędzy na transfer.
– Co trzeba zrobić, żeby pokonać Włochów? – zapytał mnie przed meczem jeden z dziennikarzy.
– Ściągnąć Maldiniego albo Romario – odpowiedziałem z przekąsem.
Ostatecznie nie ukazało się to w prasie, ale ja naprawdę tak wtedy powiedziałem. Wówczas wszystkie polskie drużyny, które zapewniły sobie grę w europejskich pucharach, otrzymywały całe wyposażenie sportowe wraz z kurtkami – marki Casucci. To właśnie w tych strojach zagraliśmy z Weroną. W tym czasie, gdy w Polsce nic nie było, taki prezent był dla nas czymś fajnym.
Gdy w Szczecinie rozgrywany był pierwszy mecz, to włoscy redaktorzy byli zdziwieni, bo nie mieli nawet przygotowanych stanowisk komentatorskich na stadionie. Trochę wstyd, ale takie były wtedy realia. W rewanżu zobaczyłem coś, czego nie uświadczyłem ani nigdy wcześniej, ani nigdy później. W pierwszych minutach było tyle rac i petard, że można to porównać tylko do Sylwestra! Gdy zaczęliśmy na to patrzeć, to ani się obejrzeliśmy, a przed przerwą Hellas prowadził już 2:0. Preben-Elkjaer Larsen dwa razy zapakował piłkę do siatki i było po meczu.
Za wygrany mecz mieliśmy obiecane 50 dolarów premii. Z kolei piłkarze Verony otrzymali po 5 tysięcy na głowę. To była taka kwota, że za te pieniądze kupiłbym dwa domy. Zupełnie inny świat. Po pierwszym spotkaniu Włosi zaproponowali mi też transfer, ale prezes nie wyraził na to zgody.
***
Najbardziej zapamiętałem pojedynki ze Śląskiem Wrocław. Eksperci powiedzieliby, że wówczas to wrocławianie i Pogoń mieli dwie najlepsze drugie linie w Polsce. U nas Benesz-Kensy-Ostrowski, a u nich Rudy-Prusik-Tarasiewicz. W meczu były takie sytuacje, że próbowałem kiwać Tarasiewicza, który stał naprzeciw mnie.
– Adam, nie rób tego – prowokował mnie wtedy.
Miałem jednak za szybkie ruchy i nie był w stanie zabrać mi piłki. W drugą stronę było zresztą tak samo, że kiedy on miał piłkę przy nodze, to trudno było do niego podejść.
***
W szatni byliśmy zgraną ekipą. Kilka razy w tygodniu jeździliśmy z chłopakami po treningu do Redy na kawę. Wychodziliśmy w co najmniej osiem osób. Podobnie było po meczach, wtedy również spotykaliśmy się większą grupą. Nie brakowało wówczas dyskusji o naszych meczach. Mówiliśmy sobie, co było fajne, a kto powinien w danej sytuacji zachować się lepiej.
Jeśli chodzi o treningi, to na głównej płycie mogliśmy ćwiczyć tylko dwa razy w tygodniu, żeby nie zniszczyć murawy. W środy trenowaliśmy taktykę i graliśmy między sobą, a w piątki ćwiczyliśmy stałe fragmenty. Trener organizował nam gry wewnętrzne przeważnie na boisku przy ul. Witkiewicza. Tam zamiast murawy był kiedyś piasek. Zdecydowanie nie były to łatwe warunki do treningów.
***
W 1988 roku Henryk Kasperczak zaprosił nas do Francji na turniej halowy. Pojechaliśmy tam starym autosanem. Gdy zbliżaliśmy się do hotelu, Marek Ostrowski podszedł po kierowcy.
– Może pan zatrzymać się kilkaset metrów przed hotelem? – zapytał.
Prawda była taka, że wstydziliśmy się tego autokaru. Gdy kierowca to usłyszał, to trochę się zagotował, przez chwilę myślałem nawet, że nas pobije. Graliśmy tam na przykład z Sao Paolo. Oni klepali piłkę, grali na pokaz, a my im w tym czasie wsadziliśmy pięć bramek. Ale wówczas po raz pierwszy widziałem takich zawodników.
Każdy chciał coś wtedy zarobić i mieliśmy ze sobą kryształy przywiezione z Polski. Zaprosiliśmy Brazylijczyków do swojego pokoju i chcieliśmy im je sprzedać. Myśleliśmy, że Brazylia to bogaty kraj. Nie mogliśmy się z nimi dogadać. W końcu jeden z nich pokazał tylko puste kieszenie i już wiedzieliśmy, że nie zrobimy biznesu.
***
W wicemistrzowskim sezonie, w którym uplasowaliśmy się za Górnikiem Zabrze, niewiele zabrakło nam do sięgnięcia po tytuł. W końcówce graliśmy z zabrzanami na wyjeździe i wówczas to oni zwyciężyli. To był decydujący mecz.
Przy wyniku 1:1 Marek Leśniak miał taką sytuację, że powinien strzelić gola, ale po jego strzale Marek Kostrzewa wybił piłkę z linii. Chwilę później Iwan strzelił zwycięską bramkę. Wtedy wszystkie spotkania były ważne, ale właśnie to zdecydowało o losach mistrzostwa.
Na nasze mecze przychodziło mnóstwo kibiców, którzy czasem siedzieli nawet na bieżni, tuż przy linii bocznej. Gdy chciałem wyrzucić piłkę z autu, musiałem przepraszać ludzi, żeby na chwilę się ścisnęli i odsunęli. A to wszystko tylko po to, żebym mógł wznowić grę.
***
Co do wspomnianego już Marka, to przypomina mi się historia, gdy przed meczem w Białymstoku powiedział mi, że wyjeżdża z reprezentacją do Danii i chcą go do Niemiec. Pytał mnie wtedy o zdanie, co ma zrobić. Nie wiedziałem, co mu właściwie doradzić. Wówczas paszporty były jednorazowe i gdyby zdecydował się na transfer, to nie miałby powrotu do Polski. Dwa tygodnie później zadzwonił do mnie, że przewieźli go w bagażniku białego mercedesa. Jego menedżerem był Cybulski, który przyjechał kiedyś do mnie z propozycją.
– Nie pograłbyś w Niemczech? – dopytywał.
To był 1989 rok. Myślałem nad tym, ale to nadal były czasy komuny i nikt nie chciał mnie puścić. Poradził mi wtedy, żebym napisał do PZPN-u i odczekał roczną karencję, by móc wyjechać. Tak też zrobiłem i na rok powiesiłem buty na kołku. Po tym okresie miałem wyjechać, ale i tak mnie nie wypuszczono. W tym czasie w „Przeglądzie Sportowym” ukazała się informacja, że
zakończyłem karierę. Zadzwonił do mnie wówczas trener z Australii, który chciał sprowadzić mnie i całą rodzinę do Sydney. Obiecywali mi tam bardzo dobre pieniądze, pracę dla żony oraz załatwienie wszelkich formalności związanych z pozwoleniem na wyjazd. Później do klubu wpływały też propozycje ze Szwecji i Finlandii. Ówczesny prezes Pogoni Andrzej Rynkiewicz stanął przede mną.
– Kluby ze wszystkich kontynentów chcą pana kupić, ale my i tak pana nie puścimy – zapowiedział.
Ostatecznie udało mi się zagrać w szwedzkim Åsele IK. Kontakt z klubem zorganizował mi Mirek Zambrzycki, również były piłkarz Pogoni. Wtedy miałem już paszport i mogłem legalnie wyjechać bez dodatkowych pozwoleń z portu czy policji.
– Albo mnie pan puści, albo kończę karierę – przedstawiłem jasno sprawę prezesowi.
Zgodził się, ale na takiej zasadzie, że pół roku grałem w Szwecji, a pół roku w Pogoni. Tam występowałem od maja do końca września i później tutaj do końca kwietnia. Dwa razy była też taka sytuacja, że prezes Rynkiewicz dzwonił do mojego trenera, czy mogę miesiąc wcześniej przyjechać, bo klub jest zagrożony spadkiem.
Umowa była tak skonstruowana, że Szwedzi pokrywali koszty mojej podróży w jedną stronę, a Pogoń w drugą. Później okazało się, że przez osiem lat Pogoń tylko raz opłaciła moją podróż.
***
Po jednym z moich powrotów ze Skandynawii Jacek Krzystolik, który grał w piątoligowej Polonii Hamburg, namówił mnie, bym przyszedł i pomógł im awansować. Kiedy przyjechał do mnie ich menedżer, to spytałem czy sobie ze mnie żartuje. Ten obiecał mi 400 marek plus zwrot kosztów za sam przyjazd na mecz. Dla porównania, w Pogoni za wygrane spotkanie miałem 100 marek. Dałem się namówić i grałem z kartą zawodnika, w której miałem wpisane nazwisko Bekus.
Razem ze mną grał Wiesław Wraga, czyli były reprezentant Polski pochodzący ze Stargardu Szczecińskiego. Kiedy mieliśmy dalsze wyjazdy z Pogonią, to nie jeździłem do Niemiec, ale zdarzało się tak, że w jeden weekend grałem dwa spotkania. W pewnym momencie Rynkiewicz dowiedział się o moich występach w Hamburgu i wezwał mnie do siebie.
– Masz przestać tam jeździć – zażądał ode mnie.
– Zgoda, pod warunkiem, że zapłacicie mi tyle, ile daje Polonia – odpowiedziałem.
Usłyszałem po raz kolejny, że nie ma pieniędzy, więc jeździłem dalej. I tak się złożyło, że prezes wiedział o moich podróżach, a ja w przeciągu jednego sezonu występowałem w trzech klubach. A wszystko to robiło się po to, żeby utrzymać rodzinę.
Komentarze
Adam Benesz – “Bekus” – co w jednym sezonie grał w trzech klubach — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>