Bartosz Ława – Srebrny medal, którego nie było
Rodowity szczecinianin i wychowanek Dumy Pomorza. Bartosz Ława jest jednym z wielu Portowców, którzy wychowali się na Prawobrzeżu. Dziś prezentujemy jego wspomnienia!
Więcej historii związnych z Dumą Pomorza znajdziecie w książce “70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Plik z całą książką znajdziecie TUTAJ (kliknij).
Bartosz Ława
170 oficjalnych meczów w Pogoni.
Urodził się w 1979 roku w Szczecinie. W klubie, z przerwami, występował od drugiej połowy lat 90. do 2014 roku. Z Dumą Pomorza zdobył wicemistrzostwo Polski (2001), wywalczył też ostatni awans do najwyższej klasy rozgrywkowej (2012).
***
Do Pogoni trafiłem w wieku 10 lat. Swój pierwszy dzień w klubie z trenerem Zbigniewem Piaseckim pamiętam bardzo dobrze. Na zajęcia przyprowadzili mnie tata z wujkiem. Chłopcy z mojego rocznika 1979 trenowali wspólnie już od czerwca, a ja dołączyłem do nich we wrześniu. To był czwartek i mieliśmy gierki. Trener powiedział, że mi się przyjrzy.
– Chciałbym, żebyś zaczął z nami trenować – powiedział po treningu. – W niedzielę mamy pierwszy mecz i myślę o tym, żebyś w nim wystąpił.
Z dni roboczych został więc tylko kawałek czwartku i piątek, a żebym mógł w tym spotkaniu zagrać, musiałem przejść jeszcze badania lekarskie. W piątek załatwiałem wszystko na szybko w przychodni sportowej na WDS-ie. Dwa dni później zadebiutowałem w meczu na Stali Stocznia, gdzie wygraliśmy 15:0. Bardzo dobrze zapamiętałem to spotkanie, bo strzeliłem wówczas pięć bramek. Rodzice byli ze mnie bardzo dumni. Tata w nagrodę naprawił mi rower i jeszcze tego samego dnia wyszedłem na dwór pojeździć. Mówię o tym dlatego, że… podczas jazdy złamałem rękę i tak właśnie zaczęła się moja przygoda z Pogonią. Już na starcie miałem trzy miesiące przerwy.
***
Kontuzje ciągnęły się za mną przez dłuższy okres kariery spędzonej przy Twardowskiego. W trakcie pierwszej rekonwalescencji poznałem też pana Floriana Krygiera. Cały czas przebywał w klubie, można nawet powiedzieć, że otwierał i zamykał obiekt. Gdy jako chłopcy trenowaliśmy, to on w tym czasie, będąc już bardzo sędziwym człowiekiem, doglądał boisk, zbierał kamienie i papierki. Zawsze był widoczny na stadionie i dbał o to, by Pogoń miała jak najlepszy wizerunek.
***
Pochodzę z Prawobrzeża. Kilku chłopaków stąd zrobiło później duże kariery w klubie. W tamtym czasie drogi każdego z nas prowadziły jednak inaczej.
Wówczas nie znaliśmy się ze sobą. Pamiętam, że kiedyś, gdy na osiedlu Słonecznym mieszkał też Marek Leśniak, to chodziłem do niego z kolegami po autografy. Cały czas spędzaliśmy wtedy na podwórku i graliśmy w piłkę. Radek Majdan był ode mnie zdecydowanie starszy, a z kolei Kamil Grosicki sporo młodszy. Nie było zatem okazji, żeby wspólnie spędzać czas. Poznaliśmy się dopiero później w klubie.
W pamięci utkwił mi moment, kiedy w jednym z moich pierwszych seniorskich meczów w barwach Pogoni Szczecin, na boisko wyprowadzał mnie właśnie Kamil. Rzucał się w oczy od początku. Nosił kolorowe buty i „10” na plecach, co wśród dzieci oznaczało, że jest najlepszy. Od razu go zapamiętałem.
Jako młody chłopak nie tylko byłem zawodnikiem Pogoni, ale również kibicem. Zdarzyło mi się zaliczyć nawet kilka meczów wyjazdowych, w tym wyjazd pociągiem specjalnym do Poznania.
Na Prawobrzeżu do dziś mieszka też trener Kazimierz Biela. Jako młody chłopak miałem „sektor buforowy” od jego miejsca zamieszkania, choć często widywaliśmy się z trenerem. Trener Biela w trakcie mojej kariery bardzo mi pomógł. Z Prawobrzeża na Pogoń jeździło kilku trampkarzy i później juniorów. Szkoleniowiec często pomagał nam w kwestii transportu. Dojazd na stadion nie był żadnym problemem. Gorzej było z powrotem, gdy było już ciemno. Nie było to nic przyjemnego, więc trener Biela po prostu zawoził nas do domu. Doceniam to, bo z perspektywy lat wiem, że ta prozaiczna sprawa była nas bardzo istotną pomocą.
***
We wszystkich kategoriach juniorskich byłem napastnikiem i strzelałem mnóstwo bramek. Zdarzało się, że zdobywałem po 50-60 goli w sezonie. Wreszcie przyszedł taki moment, że pół roku przed ukończeniem wieku juniora trener Biela wziął mnie na rozmowę.
– Jeśli chciałbyś zaistnieć w dużej piłce, powinieneś przekwalifikować się na lewego pomocnika – stwierdził. – Tam w tym momencie jest najmniejsza konkurencja. Na skrzydle gra jedynie Andrzej Rycak i na tej pozycji byłoby najłatwiej ci się przebić.
W tym czasie w ataku grali Olgierd Moskalewicz, Grzegorz Niciński i Robert Dymkowski. Za tę przytomną radę jestem trenerowi wdzięczny, to pomogło mi szybko wejść do dorosłej drużyny. Niemalże od razu wskoczyłem do pierwszego zespołu. Później zacząłem też strzelać zdecydowanie mniej bramek, a skupiłem się na dogrywaniu piłek. Goli nie zdobyłem może dużo, ale wszystkie pamiętam.
***
Na moim pierwszym seniorskim obozie w Turcji była taka tradycja, że robiło się żarty młodym chłopakom. Było nas wtedy tak wielu, że mnie oszczędzono i skupiono się na innych zawodnikach. Mi i jeszcze kilku kolegom upiekło się i skończyło się tylko na klapsach. Reszta natomiast musiała się pogimnastykować, żeby starsi mieli trochę śmiechu. Bywało też tak, że kiedy zawodnicy wchodzili do seniorskiej drużyny, to dostawali sprzęt po kimś. Na przykład koszulkę XXL, bo tylko taka była dostępna.
***
W moim pierwszym wyjazdowym meczu w dorosłej drużynie Pogoń jechała do Zabrza na spotkanie z Górnikiem. Ruszaliśmy pociągiem wczesnym rankiem. Pierwotnie nie byłem powołany do osiemnastki na to spotkanie. Przyszedłem rano do klubu, ale tylko po buty, bo następnego dnia miałem zagrać w rezerwach. Wtedy też w klubie pojawił się Paweł Drumlak ze zdjęciem RTG barku. Okazało się, że ze względu na uraz nie może jechać na mecz. Trener Bogusław Baniak spojrzał wtedy na mnie.
– To ty jedziesz za niego – zdecydował szkoleniowiec.
I tak jak stałem, tak pojechałem. Bez szczoteczki do zębów, bez żadnych pieniędzy i majtek na przebranie. W tej historii nie byłoby może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że mecz ostatecznie nie doszedł do skutku. Były w tym czasie jakieś przepychanki pomiędzy klubami popierającymi ówczesnego prezesa PZPN Mariana Dzurowicza i jego przeciwnikami. Większość drużyn postanowiła strajkować i nie grać. W tym gronie była Pogoń, więc pojechałem na swój pierwszy mecz, jak na wycieczkę do Zabrza i z powrotem.
***
Premierową bramkę dla Pogoni strzeliłem w 1999 roku meczu z Zagłębiem Lubin. Kilka miesięcy wcześniej skończyłem 20 lat. Wszedłem wtedy na boisko w drugiej połowie przy wyniku 0:0 i w 86. minucie strzeliłem zwycięską bramkę na 1:0. Ten gol dał nam ważne punkty, bo walczyliśmy o utrzymanie. Maciek Kaczorowski miał wtedy dobrą okazję do strzału, ale nie trafił w piłkę, czym zmylił wszystkich. Ta spadła mi pod nogi i uderzyłem po długim rogu. To była szalona radość i bieganie po boisku. Nie zapomnę tego do końca życia.
***
Byliśmy kiedyś na zimowym obozie przygotowawczym, podczas którego mieliśmy zabawy biegowe po górach. Naszym zadaniem było wbiegnięcie na górę, a następnie powrót. W tym samym czasie, kiedy my biegliśmy na szczyt, trener Bogusław Baniak wjeżdżał kolejką linową i już tam na nas czekał. Przed treningiem poszliśmy z chłopakami do sklepu i kupiliśmy plastikowe jabłuszka, które później wsadziliśmy pod ortaliony. Wbiegliśmy na górę i kiedy przyszedł czas powrotu, trener Baniak tradycyjnie udał się do kolejki. My w tym czasie wyciągnęliśmy jabłuszka i zjeżdżaliśmy na nich, machając mu z uśmiechami. Trener nam odmachiwał, coś też pogroził, ale ostatecznie uśmiał się z tego pomysłu. Umiał docenić naszą kreatywność.
***
Przed rozpoczęciem wicemistrzowskiego sezonu naszym opiekunem został Janusz Wójcik. Do klubu sprowadzono wielu zawodników, w tym byłych i ówczesnych reprezentantów Polski. Na pierwszym treningu mieliśmy gierkę wewnętrzną. 11 na 11 na całym boisku. Mecz z trybun oglądał trener Wójcik z Mariuszem Kurasem i wspólnie analizowali grę wszystkich piłkarzy. Moja drużyna po 45 minutach prowadziła 3:0, ja strzeliłem wszystkie trzy bramki.
– Nie musisz już grać – powiedział mi w przerwie trener Kuras.
Pomyślałem sobie, że chyba zaprezentowałem się dobrze. Po tym meczu pojechaliśmy na obóz, podczas którego w ośmiu sparingach zagrałem łącznie całe 5 minut.
Nie było łatwo się przebić. Na moje szczęście trener Wójcik został zwolniony jeszcze przed pierwszym meczem. Drużynę przejął Edward Lorens, który już w pierwszym meczu wystawił mnie w wyjściowym składzie. Z czasem wywalczyłem sobie miejsce w srebrnej jedenastce na stałe. Uznaję za sukces zarówno przebicie się do pierwszego składu, jak i srebrny medal, którego… do dziś nie mam! To był bodajże jedyny raz w historii, kiedy PZPN nie wręczał medali za drugie i trzecie miejsce.
***
Kolejny rok był dla nas trudny, bo w klubie nie było pieniędzy. Prawdą jest to, że bieda spaja przyjaźnie. Nie jest łatwo w takiej sytuacji, ale tak też buduje się ducha w zespole. Zdarzyło się tak, że przez kilka miesięcy nie dostaliśmy choćby złotówki. Wówczas mieszkałem wspólnie z Tomkiem Podobasem, który także był w kadrze Pogoni. Nastał taki moment, że odcięto nam prąd i gaz w domu. Dziś to nie do pomyślenia, że na poziomie ekstraklasy można było tak funkcjonować.
Między sobą umawialiśmy się tak, że zawodnicy, którzy w danym meczu nie zagrali lub zeszli z boiska przed końcowym gwizdkiem, zaraz po spotkaniu biegli do budynku klubowego i starali się przejąć jakiekolwiek pieniądze, które trafiały do kas jako utarg z biletów. Czasem dostawaliśmy zaliczki po 500 złotych. Starsi zawodnicy otrzymywali je w banknotach, a młodsi posegregowane
już pieniądze w… bilonie.
***
W tych trudnych czasach, gdy w klubie się nie przelewało, doznałem poważnej kontuzji i musiałem jak najszybciej przejść operację za granicą. Potrzebowałem na to środków i usłyszałem, że włodarze mi ich nie zagwarantują.
Pieniądze musiałem pożyczyć od kolegów. Bardzo szybko przeszedłem operację w Austrii. W tym czasie kibice postanowili zebrać pieniądze na ten zabieg. Była to fajna inicjatywa, ale chciałem odmówić przyjęcia tej pomocy. Przed jednym z meczów pucharowych podszedł do mnie z kamerą pan Piotr Baranowski z TVP3.
– Panie Bartoszu, kibice zebrali część pieniędzy na pana leczenie – mówił.
– Musi pan je przyjąć.
Wziąłem je i następnie przekazałem do domu dziecka. Była to świetna akcja, ale później bardziej odbiła się przeciwko mnie, niż mi pomogła. Wiem, że zdania co do mojej osoby – po odejściu z Pogoni – były i są bardzo podzielone. Wiele osób ma do mnie żal za grę w Arce Gdynia i nawet słyszałem głosy, że odszedłem z Pogoni dla Arki. Nie jest to prawdą. Z Pogoni dwa razy mnie wyrzucono. Za pierwszym razem zrobili to panowie Les Gondor i Piotr Werner. Dostałem zakaz przychodzenia do klubu i szatni, zamykano przede mną bramę stadionu. Z kolei u pana Sabriego Bekdasa najpierw otrzymałem swój pierwszy, profesjonalny kontrakt, a po zmianie władz wspomniani panowie próbowali wywrzeć na mnie presję, żeby tę umowę renegocjować. Nie chciałem zgodzić się na to. Musiałem odejść z klubu, co dla mnie, jako wychowanka Pogoni, było trudną sytuacją.
***
Tak też się zaczęła moja tułaczka. Najpierw była Amica, później Widzew, gdzie miałem zakręt w swojej karierze i myślałem nawet o jej zakończeniu. Przypadkowo znalazłem się w Gdyni na turnieju Mistrzostw Polski w piłce plażowej. Tam wyciągnięto do mnie rękę i rozpocząłem nowy etap w swojej karierze. Dużo zawdzięczam Arce, podobnie jak Pogoni.
To prawda, że uwielbiam siatkonogę, ale nie zawsze podczas treningów była okazja, by szlifować ten element. Wszystko zależało od trenera. Często było tak, że u szkoleniowców jeden dzień w tygodniu był luźniejszy. Wtedy królowało bieganie i właśnie siatkonoga. Grając w Pogoni i Arce mieliśmy dwie takie ekipy, że nasze pojedynki nigdy nie wyglądały jak rozbieganie, ale zawsze jak najbardziej poważny trening.
***
Jeśli chodzi o piwko po meczu, to wszystko zależało od szkoleniowców. Część trenerów pozwalała nam na to, a część uzależniała to przede wszystkim od wyniku sportowego. Gdy wygraliśmy, to był hurraoptymizm i przyzwolenie. Po remisach zazwyczaj też była zgoda, ale po porażkach – w ramach kary – nie można było tego piwa wypić. Trzeba pamiętać, że niemalże każdy nasz wyjazd trwał co najmniej kilka godzin i nie było tak dobrych dróg jak dzisiaj. Po meczu człowiek był tak wyeksploatowany, a zarazem nakręcony emocjami i adrenaliną, że nie mógł zasnąć i to piwko ratowało życie. Wiadomo, że jeden wypije jedno czy dwa, a inny nie będzie potrafił się powstrzymać. Później było już tak, że to kierownik kupował piwo do autokaru i trener widział dokładnie, ile zespół wypił. To też nie były już czasy jak kiedyś, gdy piłkarze pili wódkę i później wypadali z autokaru. Teraz każdy ma świadomość tego, na co może sobie pozwolić.
***
Po latach wróciłem do Pogoni, a celem klubu było wtedy wywalczenie awansu do ekstraklasy. Pierwszy sezon nie wyszedł nam tak, jak sobie to wszyscy wyobrażaliśmy. Miałem wtedy moment zawahania, czy powrót był dobrym krokiem. Ostatecznie czekaliśmy na awans jeszcze rok, który też nie był lekki i przyjemny. Wiosną w pewnym momencie nie byliśmy już zależni wyłącznie od siebie, musieliśmy liczyć na to, że wyniki w innych meczach też ułożą się na naszą korzyść.
Sam finał w Gdyni, zwłaszcza dla mnie, był szczególnym meczem. Zwycięstwo, awans, a później świętowanie, powrót i feta na stadionie. To były jedne z piękniejszych chwil w mojej karierze. Byłem w szoku, że tylu kibiców przyszło na stadion, żeby świętować razem z nami. To był przecież środek nocy!
Opaska kapitańska, którą nosiłem w tym czasie, jest dużym wyróżnieniem. Wielu piłkarzy marzy o tym, by ją otrzymać. Wiąże się z szacunkiem działaczy klubu, kibiców i kolegów z drużyny. Waży dużo, ponieważ dotyczy odpowiedzialności. Kiedy przychodziłem do Pogoni, to kapitanem był „Olo” Moskalewicz. Po jego odejściu to ja otrzymałem opaskę.
Komentarze
Bartosz Ława – Srebrny medal, którego nie było — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>