Eugeniusz Ksol – “Do Niemiec nawet na Wszystkich Świętych”
Eugeniusz Ksol w maju będzie obchodził 87. urodziny. To postać związana z Pogonią Szczecin jako zawodnik i trener. Choć pochodzi z Górnego Śląska, to od ponad 60 lat, z małymi przerwami, Pan Eugeniusz wciąż mieszka na Pomorzu Zachodnim.
Więcej historii związnych z Dumą Pomorza znajdziecie w książce “70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Plik z całą książką znajdziecieTUTAJ (kliknij).
Eugeniusz Ksol
166 oficjalnych meczów w Pogoni.
Urodził się w 1933 roku. Pochodzi z Chorzowa. W klubie występował w latach 1959-65. W tym czasie wywalczył awans do najwyższej klasy rozgrywkowej (1962). Następnie pracował w Dumie Pomorza jako asystent trenera i samodzielny szkoleniowiec. Tę ostatnią funkcję pełnił w latach: 1970, 1982-85 oraz 1989. Zajął z trenowaną przez siebie drużyną 3. miejsce w rozgrywkach o mistrzostwo Polski.
***
Zwrócono na mnie uwagę podczas jednego ze sparingów rozgrywanych w Szczecinie. Wtedy w Pogoni grał „Zyga” Przybylski. To on namawiał mnie, żebym w 1959 roku dołączył do drużyny. Wtedy występowałem jeszcze w Ruchu Chorzów. Znaliśmy się ze wspólnych występów. Dla mnie to był szok, bo Szczecin leży daleko od Chorzowa.
– Przecież to jest na końcu świata, co ty tam będziesz robił! – martwili się moi rodzice. – Chyba ryby łowił!
W końcówce lat 50. w Polsce były kłopoty ze zdobyciem mieszkania. Nie każdy mógł je dostać, a mnie obiecano jedno za przejście do Pogoni. To był ważny argument. Poza tym z poprzednim klubem umowę miałem skonstruowaną w ten sposób, że jak będę chciał, to mogę odejść. To właśnie wykorzystała Pogoń.
Na nasze mecze przychodziło wielu kibiców. Nigdy nie miałem sytuacji, żeby mnie ktoś nie lubił, albo żeby mnie wygwizdano. To było dla mnie bardzo ważne, bo czułem się pewnie. Po przeprowadzce musiałem też zmienić sposób bycia. Zupełnie inaczej żyje się na Śląsku, a inaczej poza nim. Na obiecane mieszkanie czekałem rok. Otrzymałem je, gdy zostało wybudowane i dopiero wtedy sprowadziłem tutaj żonę.
***
Szczecińska drużyna była w tym czasie zbieraniną zawodników z całej Polski. Klubu nie było stać na kupno piłkarzy. W szatni kolegowałem się ze Stanisławem Mielniczkiem, który przyszedł z Odry Opole. Byliśmy kiedyś we Lwowie na zaproszenie ukraińskiego związku piłkarskiego. Mieliśmy zagrać mecze sparingowe. Podczas zwiedzania Stasiek popłakał się.
– W tym miejscu mieszkali moi rodzice – pokazywał na jedną z kamienic. – Musieli się jednak stąd wyprowadzić – dodawał.
W drużynie byli ludzie, którzy naprawdę potrafili grać w piłkę. Wydawało mi się, że przychodzę do mocnego zespołu, ale po roku spadliśmy z ówczesnej I ligi. Nie byliśmy wtedy zgraną grupą.
***
Gdy źle zagraliśmy, to prezes mógł przyjść i powiedzieć zawodnikowi, że pójdzie pracować na nabrzeże. Byliśmy w końcu pracownikami Portu Szczecin, którzy grali w Pogoni. System był podobny jak u piłkarzy ze Śląska, tylko że oni nie zjeżdżali na dół kopalni. A u nas często bywało tak, że w tygodniu chodziliśmy na 4 godziny do portu. Plusem było to, że jeśli piłkarze kończyli kariery i zostawali w Szczecinie, to z miejsca byli przydzielani właśnie do pracy w porcie.
***
Razem ze mną w drużynie była dość liczna grupa zawodników z Górnego Śląska. Do Pogoni z Bytomia trafili na przykład Joachim Gacka i Stanisław Krasucki. Razem żeśmy się trzymali. Niektórzy próbowali się z nas naśmiewać. Nie mówiliśmy dobrze po polsku, tylko bardziej zaciągaliśmy śląską gwarą. W szatni szybko jednak przestali z nas żartować, bo dobrze graliśmy
w piłkę. Był jeszcze jeden powód. Gdy ktoś zaczynał śmiać się z jednego z nas, to wszyscy Ślązacy momentalnie stawali w obronie swojego.
***
Już w trakcie kariery zawodniczej byłem szykowany do tego, żeby zostać w klubie w roli trenera. Na początku szkoliłem drużynę rezerw i dodatkowo kończyłem szkołę trenerską. Nie było problemu z łączeniem obu rzeczy, ponieważ ludziom z klubu zależało, żebym w przyszłości objął pierwszą drużynę.
Niedługo później zostałem asystentem Karela Kosarza. On siedział u mnie w domu dłużej, niż w hotelu robotniczym, który zamieszkiwał! Dogadywaliśmy się dobrze w języku niemieckim. To był bardzo sympatyczny pan, ale jako trener to za wiele nie potrafił. Prawda jest taka, że gdyby był dobry, to w tamtych czasach nie uzyskałby pozwolenia na pracę zagranicą. Nawet jeśli byłyby to dwa państwa z systemem demokracji ludowej.
***
Pamiętam jak karierę zakończył Marian Kielec. W tamtych latach to była gwiazda i trzeba było wiele odwagi, żeby takiego człowieka wypchać z piedestału. Myśmy mocno się przyjaźnili i zanim ożenił się, to często bywał u mnie w domu. Po meczach lubił przychodzić do mnie na telewizję. Żartowałem sobie, że to jest „cygańskie dziecię”. Chodziło oczywiście o jego pochodzenie oraz ciemną karnację. Tylko ja mogłem go tak nazywać, bo jakby kto inny spróbował, to Marian zaraz by go lał.
Był bardzo uparty i kiedyś powiedział, że jak go posadzę na ławkę, to on przestanie grać w Pogoni. Tak też się stało, że zaczął jeden z meczów jako rezerwowy i zakończył karierę. Był temat, żeby wrócił do klubu, ale on nie chciał. Ludzie mówili, że to jest „syn” Floriana Krygiera, bo on Mariana bardzo lubił. Marian miał trudny charakter, ale przecież aniołek nie zostanie piłkarzem.
***
Graliśmy z GKS-em Katowice. Do mojego domu przyszedł prezes tego klubu. Chciał, żeby Pogoń się podłożyła.
– Nie ma mowy – powiedziałem krótko.
– Jak wrócisz na Śląsk, to zobaczysz – groził mi.
Do przerwy przegrywaliśmy 1:2 i kibice posądzali nas, że odpuściliśmy ten mecz. W przerwie wybili nam nawet szyby w szatni.
– Panowie, albo chcecie wyjść żywi z tego stadionu, albo nie – powiedziałem wtedy zespołowi w przerwie. – Wszystko jest w waszych nogach!
Ostatecznie to Pogoń wygrała. Było to bardzo trudne spotkanie, ale na pewno nie sprzedane. Po meczu zostaliśmy wezwani razem z prezesem Lucjanem Kosobuckim do Komitetu Partii, ale co oni, razem z I sekretarzem, mogli znać się na piłce.
Zwyczajnie chcieli nas ustawić i pogrozić palcem.
– Żeby mi to było po raz ostatni, towarzyszu – mówił do mnie sekretarz.
– Ale ja nie jestem towarzyszem – odpowiedziałem mu.
– To jest wsio rawno – grzmiał. – Nam zależy na dobru drużyny!
– Panie sekretarzu, przecież pan mieszkał na Śląsku – szedłem na wymianę zdań. – Dobrze wie pan, jak wyglądają tam mecze.
– Ksol, wy mi tu nie mędrkujcie! – rzucił tylko krótko na koniec dyskusji.
Wtedy mówiło się, że trzeba robić tak, żeby tylko nie być wzywanym do tego czerwonego budynku partii. Byłem tam wtedy pierwszy i ostatni raz. Jak wyszliśmy z Komitetu, to Kosobucki poklepał mnie po ramieniu.
– Stawiam piwo, dobrze pan wypadł przed partyjnymi – pochwalił mnie. – Jest pan w porządku, panie trenerze.
***
Dzięki Waldkowi Kaszubskiemu, z którym się przyjaźniliśmy, miałem też epizod w USA. Poleciał tam rok wcześniej i namówił mnie, żebym do niego dołączył i spróbował swoich sił w trenerce. Początkowo miałem prowadzić polonijny klub w Chicago, ale nie dogadaliśmy się. Objąłem więc zespół Chicago Lions, gdzie grał właśnie Waldek. To on mnie polecił.
Nie znałem angielskiego, ale jako że potrafiłem posługiwać się swobodnie językiem niemieckim, to zostałem przyjęty. Tam była wówczas ogromna kolonia Niemców.
Poza trenowaniem drużyny, pracowałem też w zakładzie, który produkował silniki elektryczne. Właścicielem tej fabryki był jeden z prezesów klubu, który był Niemcem.
– Będziesz miał u mnie dobrze, jeśli tylko zostaniesz – powtarzał często.
Miałem jednak małą córkę, która chciała, żebym wracał. Tęsknota za rodziną sprawiła, że po roku znów znalazłem się w Polsce.
***
Moi chłopcy bardzo lubili jeździć do Niemiec na sparingi. Niekoniecznie dla samej gry w piłkę, ale również na zakupy. W Szczecinie nie było nic, więc prosili mnie o wyjazdy, szczególnie w okresie świątecznym. Dla mnie to nie był problem, bo miałem sporo kontaktów z drużynami z DDR-u.
– Zawsze możecie do nas przyjechać, a i my chętnie zagramy z wami w Szczecinie – powtarzali mi trenerzy Unionu Berlin
Śmiałem się wtedy, że oni nie mają tutaj czego szukać. To było ciekawe, bo mimo wszystko oni też chcieli przyjeżdżać do Szczecina. Mieliśmy na tyle dobre kontakty, że kiedyś Zarząd Portu załatwiał im wczasy tu, w Międzywodziu. Był taki okres, że nawet co tydzień dostawałem telefony z DDR-u, żeby przyjechać na mecz. A kiedy w Pucharze Lata wylosowaliśmy jakąś drużynę z Niemiec, to żartowaliśmy, że ile razy można tam jeździć!
Z kolei na granicy denerwowaliśmy się tym, którzy celnicy mieli służbę danego dnia. Czasami byli tam kibice Pogoni. Wówczas podpowiadali nam, o której godzinie mamy wracać z powrotem, aby spotkać niemieckiego celnika interesującego się piłką nożną. Wszystko po to, żeby przymknął oko na nasze towary. Zawsze załatwiałem wyjazdy na sparingi przed świętami, ale zawodnicy tak często chcieli tam jeździć, że kiedyś wymyślili, żeby się wybrać do Niemiec nawet na Wszystkich Świętych, bo to też przecież święto.
***
U mnie nie było dyskusji z piłkarzami. Wymiana zdań, poglądów i pomysłów mogła pojawić się dopiero w momencie, kiedy ja swoje przekazałem i wyszedłem z szatni do swojego gabinetu. Zawodnicy nie podskakiwali. Trener musi wyrobić sobie charakter, żeby piłkarze go nie wyśmiewali.
Czasami zbyt ostro komentowałem pewne rzeczy. Później myślałem, po co w ogóle się odzywałem. Wiedziałem, że jeden czy drugi będzie to przeżywał. Moim największym trenerskim sukcesem było zdobycie brązowego medalu Mistrzostw Polski w 1984 roku. Wtedy w Polsce liczyły się kluby z Górnego Śląska, Warszawy i Krakowa, które chciały wywalić Pogoń z ligi. Do Szczecina zawsze miały daleką podróż i to im nie pasowało. Ta Pogoń – ku zaskoczeniu reszty Polski – zrobiła 3. miejsce. W tym czasie to był pierwszy i największy sukces szczecińskiego klubu. Takiej euforii to tutaj nie było nigdy wcześniej.
Źródło: Pogoń Szczecin S.A.
Morski Klub Sportowy. Rok założenia 1948
Polski klub piłkarski z siedzibą w Szczecinie. Dwukrotny wicemistrz Polski, trzykrotny finalista Pucharu Polski.
Pingback:Zmarł Zbigniew Kozłowski - PortowaDuma.pl