Jerzy Kopa. Dwa razy doprowadził klub do finału Pucharu Polski
Jeden z najbardziej utytułowanych trenerów w historii Pogoni to Jerzy Kopa. Dwa razy doprowadził nasz klub do finału Pucharu Polski. Przez lata mieszkał w Szczecinie, ale obecnie jest mieszkańcem Poznania.
Więcej historii związnych z Dumą Pomorza znajdziecie w książce “70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Plik z całą książką znajdziecie TUTAJ (kliknij).
Jerzy Kopa
Urodził się w 1943 roku w Baranowiczach (wtedy terytorium zajmowane przez III Rzeszę, obecnie Białoruś). Był trenerem Pogoni w latach 1979-82. Jako szkoleniowiec wywalczył z klubem awans do najwyższej klasy rozgrywkowej (1981). Dwukrotnie dotarł też z Dumą Pomorza do finału Pucharu Polski (1981, 1982). Od 30 lat mieszka w Poznaniu.
***
Choć zawodowo pracowałem w Pogoni niespełna 3 lata, to w Szczecinie mieszkałem prawie trzydzieści. Trafiłem tu w 1947 roku z mamą. Mój ojciec dołączył do nas około 3 lata później, bo wcześniej był na wojnie, w niewoli. Tatę wzięli na do wojska i myśleliśmy, że zaginął. W rodzinnych Baranowiczach były zmiany, wyrzucano stamtąd ludzi, tworzyła się chyba nowa granica. Na kilka miesięcy zatrzymaliśmy się w Gorzowie Wielkopolskim, a później otrzymaliśmy ofertę przeniesienia się na szczecińskie Niebuszewo. Masowo wyjeżdżali stamtąd Niemcy, a sprowadzali się Polacy. Później mieszkaliśmy już przy ul. Leszczyńskiego, nieopodal ul. Jacka Soplicy i chociaż na stadion Pogoni miałem niedaleko, to bliżej nam było do Arkonii. Dlatego też na mecze częściej chadzaliśmy właśnie do Lasku Arkońskiego. W tym czasie, w latach 50., Pogoń nie była jeszcze pierwszą siłą miasta.
***
W Szczecinie chodziłem do szkoły, juniorsko grałem w piłkę w Chrobrym oraz pobierałem edukację… muzyczną. Tato również był muzykiem i musiałem kontynuować tę tradycję. Przez kilka lat uczyłem się gry na fortepianie i nie tylko.
– Z tego będziesz miał chleb, więc się tego ucz! – poganiał mnie ojciec.
To muzykowanie przyniosło mi wiele przyjemności, bo później założyliśmy z kolegami własną kapelę bigbeatową. Mieliśmy dwóch dobrych wokalistów, a ja grałem na fortepianie. Muszę przyznać, że to nam też pomagało, bo – gdy już studiowałem na Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Poznaniu – pozwalało nam się utrzymać.
***
Mam ten feler, że nigdy nie piłem, nie piję, nie paliłem i nie palę. Przez to czasami nie byłem poważnie traktowany w środowisku. Mimo tego wciąż studiowałem, dzięki czemu zdobyłem tytuł trenera piłki nożnej. Później edukowałem się dalej, by w 1974 roku odebrać papiery szkoleniowca I klasy i licencjonowanego. W 1968 roku wróciłem do Szczecina i zacząłem pracę z juniorami Arkonii. Pogoń była już wtedy pierwszym zespołem na mapie miasta. Natomiast ja zostałem skierowany do pracy w gwardyjskiej Arkonii.
Jednocześnie szkoliłem juniorów OZPN-u. Później, dzięki dyplomowi z 1974 roku, pracowałem w śląskich klubach – Stali Stalowa Wola i Szombierkach Bytom. Poważniej zaczęło się w pierwszoligowym Lechu Poznań.
Do Pogoni trafiłem między innymi dzięki rekomendacjom i dobremu słowu legendarnego trenera Kazimierza Górskiego. Zresztą, gdy kończyłem pracę w Dumie Pomorza, to odwiedził mnie wówczas w domu. Do Szczecina przyjeżdżał do swojej rodziny.
Już wcześniej doceniano mnie w PZPN-ie, bo gdy trener Górski prowadził reprezentację Polski podczas Mundialu w 1974 roku w RFN, ja byłem „obserwatorem” z ramienia kadry. Podobnie było 4 lata później, w Argentynie. Byłem wtedy „obserwatorem” i współpracownikiem Jacka Gmocha. To było coś na kształt banku informacji.
Po powrocie do Szczecina najpierw wprowadziłem się do mamy. Później kupiliśmy swoje mieszkanie, „przez ścianę” właśnie z mamą. Do dziś mieszka w nim mój młodszy o 10 lat brat.
***
Na przełomie lat 70. i 80. oceniałem Pogoń jako zespół zagubiony. Pokrzywdzony o 24 godziny w stosunku do pozostałych, centralnie położonych miast. Drogi były inne niż teraz i wtedy były to straszliwe odległości. W tych czasach osiem do dziesięciu zespołów w lidze to były kluby „węglowe”. Śląsk operował o wiele większymi możliwościami. Nie mówię tego ze skargą, ale tak to wyglądało. Jeśli nasz portowiec zarabiał półtora tysiąca złotych, to w tym samym czasie górnik dostawał trzy i pół, może trzy dwieście.
– Tam węgiel był wyciągany spod ziemi, a u nas już tylko przewożony statkami – mawiałem często.
Trudno było nam utrzymać zawodników, którzy otrzymywali oferty z klubów silniejszych finansowo. Pogoń nie była w stanie zaoferować zbliżonych warunków. Klub był wspierany przez Zarząd Portu, ale nie miał takich możliwości, by windować wynagrodzenia dla zawodników. Przecież piłkarz nie mógł zarabiać więcej od dyrektora portu! Prezes Roman Wilczek był wspaniałym człowiekiem, ale nie mógł załatwić tyle, ile mogli jego odpowiednicy w klubach na Górnym Śląsku, czy w stolicy.
Mieliśmy też stary, przechodzony autokar. Podczas niemal każdej podróży coś się z nim działo. Wiadomo było, że przy trasie powyżej 500 kilometrów będziemy mieli przynajmniej jeden dodatkowy postój awaryjny. Albo trzeba będzie wymienić oponę, albo naprawić inną drobną usterkę. Na pewno to nam nie pomagało, gdy jechaliśmy na mecz.
***
W 1981 roku graliśmy o Puchar Polski w Kaliszu. Jeśli dobrze pamiętam, to w tym sezonie finał pierwotnie miał odbywać się właśnie w… Szczecinie. Skoro jednak Pogoń tam dotarła, to trzeba było szukać nowego miejsca do rozegrania meczu. Zasady były takie, że żaden z uczestników, a więc w tym przypadku Pogoń i Legia Warszawa, nie mógł być uprzywilejowany z powodu miejsca rozgrywania pucharu. Padło na Kalisz. Lata mijają i samego spotkania nie pamiętam w jakiś szczególny sposób. Nie był to łatwy mecz, w dogrywce szykowaliśmy się już do rzutów karnych, ale na dwie minuty przed końcem straciliśmy bramkę i przegraliśmy 0:1.
***
Po awansie do ekstraklasy szliśmy jak burza. Miałem satysfakcję i radość z pracy, bo rok 1981, a więc nasz premierowy po powrocie do ligi, zakończyliśmy jako mistrz jesieni. Beniaminek na 1. miejscu! Nie była to nasza dominacja, bo w zespole było wielu młodych zawodników, ale na pewno zmiany w sposobie gry Pogoni były odczuwalne. Wiosna następnego roku była trochę słabsza, ale drugi raz z rzędu dotarliśmy do finału Pucharu Polski. Tym razem czekał tam na nas Lech Poznań.
To był trudny wyjazd. Mecz finałowy graliśmy na stadionie Śląska Wrocław. Dzień przed spotkaniem wyjechaliśmy naszym „wspaniałym” autokarem. W środku gorąco jak cholera. Drogi były puste, bo w tym czasie na podróże międzymiastowe trzeba było mieć jakieś specjalne papiery. My jednak i tak mieliśmy po drodze dwie awarie. Najpierw o godzinie 18, a następnie około 21. Ta druga dotyczyła opony i pamiętam, że wymieniano ją u jakiegoś kowala w stodole. Do bazy noclegowej dotarliśmy niedługo przed północą, chyba przed godziną 23.
Na miejscu czekała na nas porządna kolacja.
– Tu macie szynkę, tu polędwicę – zachwalali gospodarze. – Było tego mnóstwo, kilka pater.
To był przecież czas, że wszystkiego brakowało. Stało się w kolejce do sklepu mięsnego po kilka godzin, a wychodziło z niczym. Drużyna pojadła porządnie, wielu zawodników nabrało jeszcze zapasów na drugi dzień. Zamiast dobrze się wyspać, wszyscy kładli się do łóżek już po północy, rozemocjonowani wszystkimi przygodami, które spotkały ich tego dnia.
To wszystko wpłynęło na to, że do meczu nie byliśmy przygotowani optymalnie. Lech i bez tego był mocniejszy, a my w kolejnym finale przegraliśmy 0:1. Byliśmy finalistami i uważam, że nie był to powód do wstydu.
***
Wraz z sukcesami sportowymi, przychodziły i wyróżnienia indywidualne. W 1980 roku tytuł trenera roku Pomorza Zachodniego. Rok później zostałem też wybrany trenerem roku w Polsce przez prestiżowy tygodnik „Piłka Nożna”.
Pogoń jako beniaminek była liderem w najwyższej klasie rozgrywkowej, a pół roku wcześniej awansowaliśmy do tej ligi i walczyliśmy w finale Pucharu Polski. Było to dla mnie olbrzymie wyróżnienie. Eksperci uznali moje umiejętności i docenili mnie.
W trakcie pracy trenerskiej nie umiałem przywiązywać się do klubów, ciągle szukałem czegoś nowego. Po 2-3 latach w jednym miejscu wszyscy piłkarze przyzwyczajali się do ciebie i już nic nowego nie mogłeś im pokazać. Do tego dochodziło też to, że gdzieś indziej pojawiały się lepsze warunki do pracy. Dlatego też po drugim z rzędu finale Pucharu Polski z Pogonią wiedziałem już, że zmienię otoczenie. Stery po mnie przejął Gieniu Ksol.
***
Zaraz po Pogoni pracowałem właśnie w Warszawie i był tam wątek szczeciński. Legia penetrowała rynek pierwszoligowy. Szukali młodych piłkarzy i najpierw chcieli dogadywać się z klubami, a jeśli te nie chciały odstąpić zawodnika, to kaperowały go do wojska.
– Nie chcieliście się dogadać? – pytała Legia. – To teraz panowie będą w wojsku.
Na takich właśnie zasadach do CWKS-u trafili Janusz Turowski i Jarosław Biernat. Mogę przyznać, że na początku trenowałem ich w Legii z obrzydzeniem.
– To ty ich przecież sprowadziłeś do Warszawy – zarzucano mi wielokrotnie.
– Podkradłeś Pogoni zawodników!
To nieprawda. Bardzo dobrze żyłem z młodymi piłkarzami w Szczecinie i nigdy nie było takiej rozmowy z działaczami Legii. Jedyne co mogłem zrobić, to zgodzić się, bo klubem rządzili pułkownicy. Warszawski klub nie mógł w tym czasie, tak jak śląskie, oferować konkurencyjnych warunków. Używał więc innych argumentów: „albo pójdziesz do wojska, albo będziesz grał u nas”. Jasiu i Jarek pograli w Legii 2 lata, zapisano im w książeczkach wojskowych, że odbyli służbę i rozeszli się do innych klubów.
Kiedyś, gdy ktoś zaczepił mnie i oskarżał, to tłumaczyłem i wyjaśniałem. Dziś już nawet tego nie robię, bo nie ma sensu. Wiem jak było i mam spokojne sumienie.
***
Z objawami sympatii na stadionie Pogoni spotykam się do dzisiaj. Mieszkam w Poznaniu, ale raz do roku wpadam do Szczecina i odwiedzam mojego brata. Staram się wtedy zajrzeć na jakiś mecz Portowców. Nikomu nie zapowiadam się, że przyjeżdżam, po prostu kupuję bilet. Zdarza się, że rozpozna mnie jakiś kibic, który ma siedem albo sześć dych na karku.
– O, popatrz, Kopa przyjechał! – zagadują. – Miło pana widzieć!
Z kolei Jasiu Turowski, który grał u mnie w Pogoni i w Legii dzwoni do mnie co dwa lata z Frankfurtu.
– Panie trenerze, żyje pan? – zagaduje mnie żartem.
Myślę jednak, że przy okazji sprawdza, czy wszystko ze mną w porządku. To dobry chłopak.
Morski Klub Sportowy. Rok założenia 1948
Polski klub piłkarski z siedzibą w Szczecinie. Dwukrotny wicemistrz Polski, trzykrotny finalista Pucharu Polski.
Komentarze
Jerzy Kopa. Dwa razy doprowadził klub do finału Pucharu Polski — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>