Leszek Pokładowski – „Samolotem, ale bez rezerwowych”
Kolejna historia spośród „70 niezwykłych…” przed Wami! Dziś swoją grę w granatowo-bordowych barwach wspomina Leszek Pokładowski.
Więcej historii związnych z Dumą Pomorza znajdziecie w książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Plik z całą książką znajdziecie TUTAJ (kliknij).
Leszek Pokładowski
215 oficjalnych meczów w Pogoni.
Urodził się w 1974 roku. Pochodzi z Bytowa. W Pogoni występował w latach 1993-2002. Z klubem wywalczył awans do ekstraklasy (1997). Po zakończeniu kariery piłkarskiej pracował w Pogoni jako trener grup młodzieżowych.
***
Do Pogoni dołączyłem jeszcze jako junior, więc klub znałem jak własną kieszeń. Pamiętam moment, w którym po raz pierwszy zostałem powołany na ligowy mecz. Byłem wtedy w internacie i nagle poinformowano mnie, że trener widzi dla mnie miejsce w szerokiej kadrze. Stawiłem się w klubie o 7 rano i pojechaliśmy do Mielca. Dotarliśmy tam dopiero o 23. O tej porze – co zrozumiałe – stołówka była już zamknięta na trzy spusty, więc wszyscy poszliśmy spać głodni.
W tamtych latach wyjazdy wyglądały dużo inaczej, przede wszystkim od strony technicznej. Jeździliśmy zawsze starym ikarusem, a naszym kierowcą był pan Tadziu, którego nazywaliśmy „Buncol”. Mieliśmy z nim świetny kontakt, wspólnie żartowaliśmy i śmialiśmy się. Kiedyś prosiliśmy go, żeby zamontował telewizor w swoim autokarze, bo bardzo nudziliśmy się podczas tylu godzin w podróży. Nic z tego, pozostały nam tylko gazety… i inne sposoby, które pozwalały się znieczulić i szybko zasnąć, ale o nich może nie będę opowiadał. Przytoczę za to inną historię związaną z panem Tadziem. Pewnego razu – nie pamiętam teraz, czy jechałem wtedy z I zespołem, czy z rezerwami – „Buncol” odebrał od kogoś telefon podczas jazdy. Ta osoba przekazała mu informację, że nie dostanie pieniędzy za wykonany kurs. Wtedy Tadziu zatrzymał autokar i powiedział, że dalej nie jedzie. Jeden z piłkarzy chciał usiąść za kierownicą i poprowadzić pojazd, ale ostatecznie nasz kierowca dał się udobruchać. Niewiele jednak brakowało, by Pogoń na mecz nie dotarła.
***
Wiele wspomnień wiąże się też z hotelem Pogoni, w którym zakwaterowani byli sportowcy. Mieścił się niedaleko stadionu, przy hali na Twardowskiego. Dodam tylko, że w tamtym czasie Duma Pomorza była klubem wielosekcyjnym, więc w hotelu mieszkali nie tylko piłkarze, ale także wielu innych zawodników i zawodniczek.
Kiedyś odwiedziła mnie moja ówczesna dziewczyna, a teraz żona. Tak się złożyło, że klub nie uregulował opłat za prąd, więc nie mieliśmy światła. Pół nocy siedzieliśmy więc przy zapalonym zniczu, aby cokolwiek widzieć. Kolejnego dnia mieliśmy czarne uszy, nosy, a nawet ręce. Zabarwiły się również drzwi i ściany. Trzeba sobie było jednak jakoś radzić!
Czas spędzony w hotelu Pogoni to jeden z lepszych okresów w moim życiu. Tworzyliśmy tam niezwykłą, wręcz rodzinną atmosferę. Mieliśmy tylko jeden telewizor na korytarzu, więc tam wszyscy przesiadywali. Graliśmy długimi godzinami w karty, a w weekendy chodziliśmy na swoje mecze. Szczypiorniści przychodzili na stadion, my natomiast udawaliśmy się do hali.
***
W hotelu mieszkali także niektórzy trenerzy. Jednym z rezydentów tego miejsca był Jerzy Kasalik. Za chwilę do niego wrócę, ale najpierw muszę jeszcze opowiedzieć o naszym zwyczaju, który praktykowaliśmy przed meczami w Szczecinie. Wraz z innymi młodymi zawodnikami jeździliśmy zawsze do nieistniejącego już hotelu Neptun na kawę. Tam spędzaliśmy kilkadziesiąt
minut, dyskutowaliśmy, odprężaliśmy się, miło spędzaliśmy czas. Po jednym z przegranych meczów wspomniany trener Kasalik, który wiedział o naszym zwyczaju, podszedł do mnie
– Ty sobie lepiej kup grzałkę i pij kawę w hotelu, jeśli masz tak grać – rzucił do mnie, a wszyscy zanieśli się gromkim śmiechem. Udało mu się tym pstryczkiem rozładować atmosferę.
Innym szkoleniowcem, który mieszkał w hotelu, był Orest Lenczyk. Zaimponował mi on tuż po swoim przyjściu do klubu, gdy ja miałem bardzo długą, roczną przerwę spowodowaną kontuzją. Pewnego dnia obudziło mnie pukanie do drzwi o 7 rano. Wstałem z łóżka i poszedłem sprawdzić, kto tak wcześnie do mnie przyszedł. Okazało się, że był to trener Lenczyk, który wiedział o moim urazie i chciał poświęcić mi swój prywatny czas, pomagając w powrocie do zdrowia. To było naprawdę niespotykane podejście do zawodnika.
***
Skoro jesteśmy przy trenerach, to czas na pewną anegdotę z czasów pana trenera Leszka Jezierskiego. Był taki sezon, w którym niemal do końca drżeliśmy o utrzymanie. Zapewniliśmy je sobie w przedostatnim spotkaniu rozgrywek, w którym graliśmy u siebie z Bełchatowem. W meczu kończącym sezon mierzyliśmy się natomiast na wyjeździe z Wisłą, która zdobywała wtedy mistrzostwo. Wszyscy w klubie byli w dobrych nastrojach dzięki temu, że się utrzymaliśmy i w przypływie radości postanowiono, że do Krakowa dostaniemy się samolotem. Problem w tym, że był on tak mały, że ledwo zmieściła się do niego wyjściowa jedenastka, trener i dwóch rezerwowych. Fizjoterapeuta i masażysta pojechali z konieczności pociągiem. Do meczu przystąpiliśmy więc z tylko dwoma piłkarzami na ławce, z których jeden był bramkarzem. Pech chciał, że jeden z zawodników doznał kontuzji, więc musiał zostać zmieniony.
Chwilę później kolejny piłkarz nabawił się urazu. Problem w tym, że oprócz rezerwowego golkipera, nie mieliśmy nikogo na ławce. Nie było innego wyjścia – Marcin Lenczewski musiał wejść w pole. Wtedy pojawił się kolejny kłopot. Rezerwowy bramkarz nie miał koszulki. Trener Jezierski zareagował błyskawicznie – zdjął trykot zawodnikowi schodzącemu, przewinął go na drugą stronę, aby nie było widać numeru i nazwiska, i wysłał Lenczewskiego na boisko. Jak się później okazało, był to pierwszy i ostatni oficjalny występ Marcina w Pogoni.
***
W latach 90. historii związanych ze sprzętem sportowym było więcej. Kiedyś ówczesny prezes klubu, Andrzej Rynkiewicz, powiedział nam, że dostaniemy nowe komplety piłkarskie. Dodał jednak, że musimy wziąć swoje samochody i pojechać na granicę, bo tam miał czekać sprzęt. Ruszyliśmy więc w stronę Lubieszyna. Zostawiliśmy nasze auta jakieś 100 metrów przed przejściem granicznym i poszliśmy pieszo. Kilometr dalej stała ciężarówka, z której każdy wziął swój zestaw. Następnie wróciliśmy z tymi torbami do samochodów i skierowaliśmy się do klubu. Chodziło oczywiście o kwestie związane z opłatami granicznymi i cłem.
Z perspektywy obecnych piłkarzy te historie mogą wydawać się niedorzeczne, ale tak właśnie było. Wiele standardów znacząco odbiegało od tego, co jest dziś.
***
W żadnym wypadku nie mogę jednak narzekać – dzięki Pogoni zwiedziłem kawał świata. Pamiętam moje pierwsze zagraniczne zgrupowanie. Polecieliśmy wtedy w zastępstwie za reprezentację Polski do Korei, aby tam zmierzyć się z ich kadrą narodową, która przygotowywała się do mundialu w 1994 roku. To był świetny wyjazd, choć nie obyło się bez przygód.
Na lotnisku w Amsterdamie obsługa portu lotniczego gdzieś zawieruszyła mój bagaż i ostatecznie nie trafił on do naszego samolotu. Na miejscu musiałem więc pożyczać różne rzeczy od chłopaków, a część pokupować. Zobaczyliśmy tam całkowicie inny świat, tak różny od naszej rzeczywistości. Kupiliśmy sporo rzeczy, które nie były dostępne na naszym rynku.
Równie dobrze wspominam obóz w Malezji. Było tam tak gorąco i wilgotno, że treningi mogły odbywać się albo około 7 lub 8 rano, albo dopiero w okolicach godziny 21. Przez pozostałą część dnia cieszyliśmy się czasem wolnym. Przeżyliśmy duży szok kulturowy: tam każde dziecko miało komórkę. U nas telefony dopiero powoli wchodziły do powszechnego użytku.
Mam w głowie jeszcze jedną historię, która wiąże się z tematem wyjazdów zagranicznych. Kiedyś, podczas pobytu w Niemczech, postanowiliśmy, że wszyscy w drużynie powinni mieć takie same skórzane kurtki. Musieliśmy ich więc sporo nakupować, a byliśmy wtedy w małej grupce. Pamiętam, że istniało jakieś prawo, które nakazywało płacenie cła za bagaż. Aby uniknąć wydawania
pieniędzy, trzeba było mieć ubranie na sobie. Polak potrafi. Założyłem na siebie z pięć kurtek i poszedłem do odprawy celnej. Strażnicy zorientowali się, co się święci.
Wzięli mnie na bok.
– Po co panu tyle kurtek? – zapytali. – Zimno mi, to mam je na sobie – odparłem, jak gdyby nigdy nic.
Ostatecznie jednak udało nam się z nimi dogadać i przewieźliśmy kurtki dla całej drużyny.
***
Na myśl o mojej karierze w Pogoni przed oczami staje mi postać trenera Janusza Pekowskiego. Nie mogę o nim powiedzieć złego słowa jako o człowieku, jednak szkoleniowcem wybitnym nie był. Rzecz działa się przy okazji wyjazdowego meczu z Legią. Jacek Cyzio nie był wtedy do końca zdrowy i trener kazał mi się cały czas rozgrzewać, żebym w razie czego był gotowy do wejścia. Biegałem więc przez 90 minut przy linii bocznej, a na boisko wchodzili ci, którzy akurat siedzieli obok szkoleniowca na ławce. Po pewnym czasie wszyscy wiedzieliśmy, że jeśli trener wysyłał kogoś na rozgrzewkę, to znaczyło, że nie wejdzie na plac gry.
Kiedyś doszło do jeszcze zabawniejszej sytuacji. W jednym z meczów trener Pekowski ściągnął z boiska Sławka Rafałowicza i zastąpił go jakimś innym zawodnikiem. Wysłał kolejnych piłkarzy na rozgrzewkę, po czym odwrócił się do Sławka.
– Szykuj się, wchodzisz zaraz – rzucił do niego, a Rafałowicz zdębiał.
Sławek musiał przypomnieć szkoleniowcowi, że dopiero co opuścił murawę, bo ten był tak rozemocjonowany podczas meczów, że kompletnie tracił głowę.
***
Pracowałem z wieloma trenerami, ale w moich czasach przewinął się też niejeden prezes. Najlepiej wspominam okres, w którym klubem zarządzał Sabri Bekdas. Zdecydowanie poprawiła się wtedy nasza sytuacja finansowa, zespół został wzmocniony klasowymi zawodnikami. O tym jednak wszyscy wiedzą, więc chętnie opowiem anegdotę, która być może nie jest tak popularna.
Dzięki Bekdasowi Pogoń jako jedna z pierwszych drużyn w Polsce miała wymalowany w barwy klubowe autokar. Był to mercedes po wielu przejściach, który przez kilka lat kursował na trasie Warszawa – Stambuł i miał już około miliona kilometrów na liczniku. Nie był to pojazd pierwszej młodości i podczas dłuższych tras do środka przedzierał się zapach spalin. Zgłosiliśmy prezesowi, że nie chcemy jeździć tym autokarem, bo doskwierał nam smród. Krótko po rozmowie z Bekdasem jechaliśmy na mecz do Warszawy.
Gdy szykowaliśmy się do powrotu, nagle ktoś wszedł do naszego autokaru. Nie wiem dokładnie, kto to był, ale nazwijmy go barczystym kolegą prezesa. Stanął pomiędzy fotelami i zapytał, czy nie podoba nam się ten autokar. W tym momencie wszyscy wręcz pokochali nasz środek lokomocji i nikt już więcej nie narzekał.
Źródło: Pogoń Szczecin S.A.
Komentarze
Leszek Pokładowski – „Samolotem, ale bez rezerwowych” — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>