Robert Dymkowski – „Na sobie dwie albo trzy koszulki….”
„Robert Dymkowski – najlepszy napastnik Polski” – płynęło niegdyś z trybun Twardowskiego. Zapraszamy do lektury wspomnień byłego supersnajpera Dumy Pomorza.
Więcej historii związnych z Dumą Pomorza znajdziecie w książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Plik z całą książką znajdziecie TUTAJ (kliknij).
Robert Dymkowski
347 oficjalnych meczów w Pogoni.
Urodził się w 1970 roku. Pochodzi z Koszalina.
W klubie grał od roku 1990, z przerwą, do 2002. Z Dumą Pomorza był królem strzelców ówczesnej II ligi (1991), wywalczył też awans do najwyższej klasy rozgrywkowej (1992) oraz zdobył wicemistrzostwo Polski (2001).
***
Pamiętam pierwszą wzmiankę w szczecińskiej prasie na mój temat. Wówczas „Kurier Szczeciński” napisał tak: „Prawdopodobnie w roli napastników wystąpią dwaj nowo pozyskani przez klub piłkarze: Ryszard Dymkowski z Gwardii Koszalin i Wiesław Latała z Zagłębia Wałbrzych”.
W Pogoni byłem dwa dni, odbyłem trening i zagrałem swój pierwszy mecz. Mierzyliśmy się ze Stalą Rzeszów, a naszym trenerem był Aleksander Brożyniak. Nie zapomnę, jak podczas odprawy mówił o wyjściowej jedenastce na to spotkanie i nie do końca przychylnie wypowiadał się na mój temat.
– Zagra Dymkowski, choć powinien wystąpić Jasiu Daniec – mówił coś w tym stylu.
Do tego czasu to właśnie Janek był pierwszym wyborem trenera. Zabolało mnie to wtedy bardzo. Wyszedłem na ten mecz i strzeliłem dwie bramki. Drugiego gola zdobyłem przewrotką. Wtedy też na koniec sezonu świętowałem króla strzelców ówczesnej II ligi.
***
Nigdy w życiu nie zapomnę, jaki chłopaki zrobili mi kiedyś kawał. Wszedłem do szatni, a na moim miejscu mam… Adama Małysza! Wisiał z nartami zrobionymi z desek, miał też kombinezon narciarski. Wcześniej w gazecie ukazał się wywiad ze mną.
– Gdybyś mógł wskazać, kogo właściwie chciałbyś poznać? – dopytywał dziennikarz.
– Małysza – odpowiedziałem.
Dość banalnymi i najczęstszymi odpowiedziami wówczas były wskazania na Madonnę czy papieża. Ich wszyscy chcieli poznać, a że wtedy na topie zaczynał być nasz Małysz, to odpowiedziałem, że chciałbym spotkać właśnie jego. Później znalazłem na swoim miejscu w szatni Małysza poprzywiązywanego sznurkami, żeby się nie przewracał. Chłopaki musieli poświęcić na to sporo czasu! Oczywiście byłem na to zły, trochę się zagotowałem. Do dziś jestem przekonany, że palce maczał w tym nasz bramkarz Wojtek Tomasiewicz.
W każdej drużynie powinni być i żartownisie, i zawodnicy skorzy do bardzo wytężonej pracy. Powinna być to mieszanka ludzi o różnych charakterach, którzy tworzą trzon.
Razem z chłopakami z Koszalina często wracaliśmy też w weekendy po meczach do domu. Janusz Studziński miał wtedy dużego fiata, do którego pakowaliśmy się we trzech, bo był z nami jeszcze Krzysiek Smoliński. Na miejscu trzymałem się jednak bardziej z ekipą młodych zawodników, czyli ze Sławkiem Rafałowiczem, Radkiem Majdanem, Maćkiem Stolarczykiem czy później Olkiem Moskalewiczem.
***
W latach 90. Janusz Pekowski był jednym z pierwszych trenerów, który posiadał tablicę zmazywalną. Przyjechał do nas ze Szwecji i nie widział na jedno oko. Trener nigdy nie rozstawał się z tą tablicą.
Pewnego razu trenowaliśmy na głównej płycie, a wtedy nie było tak jak teraz, że wszystko było uporządkowane i gotowe do ćwiczeń. Na przykład, gdy została skoszona trawa, to my, jako zespół, musieliśmy grabiami zebrać ją na kupkę i dopiero wtedy odpowiednie służby ją wywoziły. Czasami te kupki zostawały na murawie i pewnego razu po rozgrzewce trener rzucił swoją tablicę gdzieś na boisko, a chłopaki zasypali mu ją wspomnianą, skoszoną trawą. Było wtedy naprawdę dużo śmiechu, bo trener nie potrafił się bez niej odnaleźć! Czas na pracę, ale i na żarty musi w szatni być!
***
Na zgrupowanie do Karpacza Sławek Rafałowicz i Maciek Stolarczyk przyjechali własnym samochodem. Dziś byłoby to nie do pomyślenia, ale tak właśnie było. Pojechali tak pod pretekstem przywiezienia mandarynek, bo wtedy nie było takich suplementów, jak dzisiaj. Owoce kupowaliśmy sami i trzeba było jakoś to zapakować i przetransportować. Zobligowali się, że zorganizują
to i przywiozą autem. To przypominam jednak tylko jako ciekawostkę organizacyjną, bo podczas samego zgrupowania wydarzyła się inna historia.
Biegaliśmy po górach, bo wtedy tak się szlifowało formę. Byliśmy podzieleni na grupy i wbiegaliśmy na Śnieżkę w trudnych warunkach atmosferycznych. Nie byliśmy na to w ogóle przygotowani, bo robiliśmy to w korkotrampkach, a część z nas wyszła nawet w „lankach”! Okazało się, że część zawodników zagubiło się. My natomiast, w grupie z trenerem Eugeniuszem Różańskim, przybiegliśmy do naszego hotelu i piliśmy herbatkę. Nagle z soplami lodu na wąsach wpadł Bogusław Baniak!
– Gienek, no nie wiem gdzie oni są, zniknęli! – krzyczał przerażony.
Ruszyliśmy na poszukiwania, niedługo później chłopaki znaleźli się i była kupa śmiechu z tej sytuacji. Myślę, że każdy chciałby zobaczyć wyraz twarzy trenera Baniaka wbiegającego wtedy do hotelu.
***
Przypomina mi się jeszcze jedna historia związana z obozami. W 1997 roku mieliśmy zaplanowany lot do Malezji na zgrupowanie, gdzie mieli udać się podstawowi zawodnicy. Na ostatnim treningu przed wylotem skręciłem kostkę, ale nie można było nikogo za mnie wymienić. Wizy, paszporty i bilety były już przygotowane. Poleciałem z drużyną, ale trochę na wakacje, bo zamiast trenować, to się rehabilitowałem. Tam rozgrywaliśmy sparingi, a jedno spotkanie mieliśmy w planach poza Kuala Lumpur. Nocowaliśmy wtedy w hotelu na przedmieściach. W środku obiektu spacerowały olbrzymie jaszczurki.
Trener wyznaczył skład na to spotkanie, a zawodnicy, którzy nie występowali, mieli wolne. Wpadliśmy wtedy na pomysł z Olkiem Moskalewiczem i Andrzejem Rycakiem, że pojedziemy na plażę. Tam nie było dosłownie nikogo, więc bez zastanowienia wskoczyliśmy do morza. Kąpaliśmy się, dookoła wielkie fale, było naprawdę pięknie. Nagle przybiegła do nas kobieta, ubrana w ten sposób, że widać jej było tylko oczy.
– Chodźcie za mną, musicie iść za mną! – krzyczała, pokazując przy tym, że coś się dzieje!
– Weź nasze rzeczy, bo to wszystko podejrzanie wygląda – powiedziałem do Andrzeja i poszliśmy za nią.
Okazało się, że tuż obok topiła się inna kobieta! Bez zastanowienia wskoczyliśmy za nią do wody. Na plaży w tym miejscu było kilka osób, ale nikt nie próbował jej pomóc. Wyciągnęliśmy ją i później wróciliśmy do hotelu. Zaraz po tym wydarzeniu dowiedzieliśmy się też, że ta kobieta została poparzona przez meduzy. Właśnie dlatego wszyscy ludzie – podobnie zresztą jak kobieta, która nas wołała – byli poubierani w specjalne stroje. My, nieświadomi, wskoczyliśmy tam oczywiście w samych slipkach. Na szczęście nic nam się nie stało, choć pewnie było w tym dużo przypadku. Trudno sobie nawet wyobrazić, co myśleliby kibice, gdybyśmy z Malezji wrócili poparzeni przez meduzy.
***
W swojej karierze miałem też zagraniczną przygodę. Dyrektor Andrzej Rynkiewicz, poprzez Jerzego Kopę, w zimie załatwił mi testy w Panioniosie Ateny. To był dla mnie egzamin. W Grecji byłem parę dni, po czym wróciłem do Szczecina. Po rundzie dostałem kontrakt… w PAOK-u Saloniki.
Pogoń spadła wtedy z najwyższej klasy rozgrywkowej, a ja byłem wicekrólem strzelców i uznałem, że to jedna z ostatnich szans, by wyjechać zagranicę. Trafiłem do Grecji na wypożyczenie i po roku wróciłem do Pogoni. Kiedy wylądowałem w Salonikach, to na lotnisku witało mnie ponad pół tysiąca kibiców. Było to dla mnie szokiem! Po obozie przygotowawczym, który przepracowałem z drużyną, PAOK ściągnął Zisisa Vryzasa. Później ten zawodnik zdobył z reprezentacją Grecji Mistrzostwo Europy w 2004 roku. Kupili go za milion dolarów ze Skody Xanthi. Już wtedy wiedziałem, że za dużo to sobie nie pogram. Trudno było mi z nim rywalizować. Na Zachodzie trzeba być o wiele lepszym zawodnikiem od rodzimego, żeby grać. Jeśli jest się nawet na równym poziomie, to tam trener zawsze wybierze piłkarza ze swojego kraju. W Polsce było z tym na odwrót.
Wiele tam nie pograłem, choć w pierwszym meczu z OFI Kreta strzeliłem bramkę, gdzie na boisku pojawiłem się, wchodząc z ławki rezerwowych. Nie było tam zespołu rezerw, więc jak się nie grało w pierwszej drużynie, to miało się tylko treningi wyrównawcze. To nie jest przyjemne dla piłkarzy.
Dodatkowo nabawiłem się koszmarnej kontuzji w meczu z Olympiakosem Pireus. Walczyłem o górną piłkę z bramkarzem, do którego byłem odwrócony plecami. On wyskoczył i zaatakował mnie kolanem w okolice kręgosłupa. Upadłem i dosłownie byłem sparaliżowany! Przez miesiąc nie grałem, a niewiele brakowało, bym jeździł na wózku.
***
Wychodząc na mecze w barwach Pogoni miałem na sobie zawsze dwie lub trzy koszulki. Sam je zamawiałem i były identyczne jak „meczówki”, które otrzymywał klub. Zakładałem te trykoty po to, by po strzelonym golu rzucić je kibicom i tym samym nie zostać ukaranym przez sędziego żółtą kartką. Kiedyś w Poznaniu zabrakło mi koszulek, bo miałem na sobie dwie i ustrzeliłem dublet! Jedną oddałem po pierwszym strzelonym golu, drugą też chciałem, ale zorientowałem się, że już nic więcej pod spodem nie mam! W ostatniej chwili musiałem więc zrezygnować z tego pomysłu.
Na meczach w Szczecinie, na łuku po lewej stronie, był kiedyś Młyn. Właśnie tam po zdobytym golu zawsze wskakiwałem na płot, żeby móc się cieszyć razem z kibicami.
***
Nie pojechałem na olimpiadę do Barcelony w 1992 roku, choć byłem powoływany do tej kadry. Zagrałem nawet w meczu z Czechami, ale wtedy w naszej reprezentacji było sporo świetnych napastników. Ja grałem wówczas tylko w drugiej lidze, z kolei Andrzej Juskowiak, Grzegorz Mielcarski, Wojciech Kowalczyk, Tomasz Dziubiński czy Mirosław Waligóra – to byli zawodnicy, którzy w większości występowali w najwyższej klasie rozgrywkowej albo byli już po zagranicznym transferze i to z nimi przegrałem konkurencję. Nie
było łatwo mi się przebić, zwłaszcza że z Pogoni w kadrze było już dwóch zawodników.
Pod uwagę dodatkowo był brany także Radek Majdan. Wydaje mi się, że nie chciano wtedy powołać aż trzech piłkarzy z drugoligowego klubu. Trener postawił akurat na Darków – Adamczuka i Szuberta.
***
Kiedy w 2002 roku pojawiła się informacja, że mogę odejść do Lecha Poznań, to kibice byli oczywiście niezadowoleni. Ich reakcja była normalna.
Dookoła słyszałem głosy, że to jest nie do pomyślenia, żebym poszedł do Kolejorza, choć nikt nigdy w związku z tym mi nie groził. Byłem już w Poznaniu u prezesa i miałem przed sobą kontrakt. Wtedy zawahałem się.
– Potrzebuję chwili na zastanowienie – powiedziałem.
Być może nie zachowałem się wówczas profesjonalnie, tak jak powinni postępować zawodowcy. Miałem obiecany bardzo wysoki kontrakt. W Pogoni musiałbym grać kilka lat, żeby otrzymać tyle, ile oferował mi wówczas Lech. Natomiast po zastanowieniu się, doszedłem do wniosku, że nie będę czuł się dobrze w tym klubie, a pieniądze to nie wszystko. Z Lechem toczyłem przecież same walki, w których strzeliłem mnóstwo bramek. Bardzo utożsamiałem się też z klubem, w którym wtedy mnie nie chciano. Ja dalej chciałem wtedy grać dla Pogoni, ale włodarze nie widzieli już dla mnie miejsca. Szukałem dla siebie nowej drużyny. Wtedy pojawił się też Widzew Łódź, z którym nie miałem żadnych problemów emocjonalnych. Uratowaliśmy ten klub przed spadkiem, a ja strzeliłem kilka bramek.
***
Już po zakończeniu kariery piłkarskiej w Pogoni pełniłem dwie funkcje. Byłem trenerem juniorów starszych i dyrektorem sportowym. Najmilej z tego okresu wspominam brązowy medal Mistrzostw Polski wywalczony w 2008 roku właśnie z juniorami. W tej drużynie nie było wielu wyróżniających się zawodników, ale stworzyłem zespół, który był silny. Wtedy wszystko raczkowało, nie było jeszcze Akademii.
Pamiętam, że w tym czasie musiałem od prezesów wyciągać pieniądze na wyjazd do Rzeszowa na finały. Był to też pierwszy sukces klubu w trakcie jego odbudowy.
***
Do końca życia nie zapomnę przygody z piłką w Pogoni Szczecin. Spotkałem w klubie wielu świetnych ludzi. Utożsamiam się z miastem od momentu przeprowadzki tutaj. Czasami, jak oglądam dziś ponagrywane mecze, czy czytam artykuły ze wspomnieniami tamtych czasów, to aż się łezka w oku kręci.
Źródło: Pogoń Szczecin S.A.
Komentarze
Robert Dymkowski – „Na sobie dwie albo trzy koszulki….” — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>