Teodor Jabłonowski – Pierwszy reprezentant z okręgu szczecińskiego
To obecnie jeden z najstarszych żyjących byłych zawodników Pogoni. Pamięta czasy, gdy klub nosił nazwę „Kolejarz”. Poznajcie wspomnienia Teodora „Bajbka” Jabłonowskiego.
Więcej historii związnych z Dumą Pomorza znajdziecie w książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Plik z całą książką znajdziecie TUTAJ (kliknij).
Teodor „Bajbek” Jabłonowski (na zdj. z prawej)
140 oficjalnych meczów w Pogoni.
Urodził się w 1936 roku. Pochodzi z Mławy. W Pogoni występował jeszcze pod jej poprzednimi szyldami, w latach 50. i 60. Z Dumą Pomorza wywalczył awans do najwyższej klasy rozgrywkowej (1962).
***
Można powiedzieć, że jestem pierwszym stuprocentowym wychowankiem Pogoni. Nigdzie wcześniej nie grałem, do klubu trafiłem z ulicy, choć urodziłem się w Mławie. Do Szczecina przyjechałem z rodzicami w 1946 roku.
W mieście było dużo szabrowników i sporo Niemców. Na początku mieszkaliśmy w „dzielnicy cudów”. To były ulice Dubois, Swarożyca, ja mieszkałem na Sławomira. Na tej ulicy nie było nic… no, był komisariat portowy. Mieszkali tam najlepsi sportowcy, były restauracje, port, statki, byli też złodzieje i tzw. „mewki”. Mieliśmy swoją drużynę podwórkową i rozgrywaliśmy mecze między dzielnicami. Wtedy pan Stanisław Lajpold – jeden z pierwszych działaczy klubu – werbował takich chłopaków jak ja.
Jako juniorzy mieliśmy sprzęt po seniorach i to było coś wspaniałego. Te koszulki były oczywiście za duże na nas, ale nigdy nie dostawaliśmy nowego sprzętu. Piłki były jeszcze sznurowane. Jak raz zagłówkowałem, to potem miałem przez kilka tygodni znak na czole. Namoknięta piłka mogła ważyć kilka kilogramów.
***
Ksywkę „Bajbek” nadał mi wujek. Byłem mały, więc byłem „Bajbusiem”. I potem tak już zostało. W klubie grał też mój brat, więc jakoś tak się przyjęła ksywa „Bajbek”. W szatni nikt mi nie mówił po imieniu, tylko „Bajbek”.
Moja karta zgłoszeniowa jest z 1950 roku, mam ją w domu. Gdy zaczynałem, to pierwszy zespół grał w A-klasie. Jeździliśmy do różnych miejscowości w regionie. Trening polegał na kilku okrążeniach wokół boiska. Nie ma co porównywać do tego, co jest dzisiaj. Każdy miał swoją pracę, grał z nieprzymuszonej woli. Chcesz pokopać? Proszę bardzo. Z tego stworzyła się drużyna. Na wyjazdy jeździło się odkrytym samochodem ciężarowym marki Star, na którym stawiało się ławki. Boiska to często był kawałek placu, a bramki skręcano z rur. Potem były już salonki i na dalsze wyjazdy udawaliśmy się pociągami. Nawet nie mieszkaliśmy w hotelach, tylko w salonce. W końcu graliśmy w Kolejarzu.
***
Z panem Florianem Krygierem, jako trenerem, współpracowaliśmy krótko. To był człowiek szanowany. Nikomu nie mówił na „ty”, zawsze na pan. Prosił, żeby zawodnicy nie palili i nie pili alkoholu, a to wtedy było częste. To jednak byli dorośli ludzie, inne czasy, no i przede wszystkim inne pieniądze niż teraz. W 1958 roku skończył pracę jako trener, a ja wtedy wracałem z wojska.
Trenował mnie natomiast przed moim odejściem do Arkonii. Później był już działaczem, szkolił młodzież. Ten człowiek nie nadawał się do dorosłych piłkarzy. Był za łagodny i to wiedział. Piłkarz to piłkarz, nie zawsze jest pokorny. Z czasem doszedł do wniosku, że nie warto. On był idealnym człowiekiem do szkolenia młodzieży. Był bardzo zaangażowany. Oddał całe życie i całe zdrowie Pogoni. Chwała mu za lata pracy. Gdyby nie on, to klub miałby duże problemy. Do tej grupy najbardziej zaangażowanych należeli też panowie Roman Wilczek i Lucjan Kosobucki.
***
Trenowałem też w reprezentacji juniorskiej u Kazimierza Górskiego. On i pan Krygier to podobne charaktery. Poszli jednak inną drogą. Pana Górskiego znałem, ponieważ na ulicy Sławomira, tam gdzie ja, mieszkali jego rodzice. My pod numerem 16, oni pod 17. Byli tam jego mama, ojciec, brat i siostra. To była końcówka lat 40. On grał wówczas w CWKS-ie Warszawa, czasami przyjeżdżał do rodziny. Jako piłkarz po raz pierwszy miałem z nim styczność na mistrzostwach Polski juniorów w Świdnicy w 1954 roku. Byłem w zespole juniorów Kolejarza. To były pierwsze po wojnie mistrzostwa juniorów. Zajęliśmy 5. albo 6. miejsce.
Oprócz meczów, mieliśmy jeszcze „pięciobój piłkarski”, czyli konkurencje takie jak slalomy między tyczkami, strzelanie. Trener Górski zbierał reprezentację juniorską, bo wcześniej żadnej takiej w Polsce nie było. Wtedy dostałem powołanie. Byłem na obozie w Rzeszowie. Drużyna juniorów jechała pociągiem na mecz do Rumunii wraz z pierwszą reprezentacją. Ja nie zmieściłem się w składzie, a byłem pewniakiem. Wtedy było też wielu zawodników z Krakowa, a Szczecin nie był uznanym ośrodkiem. Ja w 1954 byłem pierwszym reprezentantem powołanym z okręgu szczecińskiego. Marian Kielec był królem strzelców i zagrał tylko jeden mecz w kadrze!
Kiedyś zapytali Stanisława Oślizłę, wybitnego stopera, kogovnajbardziej bał. Odpowiedział, że Mariana Kielca. Szczecin był daleko, to był wtedy „dziki zachód”. Trenerzy byli z Warszawy, z Krakowa, ze Śląska. Liga nie chciała Szczecina, Gdańska czy Gdyni. W reprezentacji było trudno o powołanie.
***
W Pogoni była dobrana ekipa działaczy. Pan Kosobucki, pan Władysław Wanag, pan Wilczek, pan Sadowski. Jeszcze wcześniej byli inni – na przykład pan Feliks Gawroński. Oni byli pracownikami Zarządu Portów i jednocześnie zajmowali się Pogonią.
Najważniejszy był Lucjan Kosobucki, a jego prawą ręką był Stanisław Lajpold. Kosobuckiego nazywaliśmy szefem, on w Zarządzie Portów był chyba wiceprezesem do spraw finansowych. Często wysyłał Lajpolda w Polskę, bo sam miał zapewne jakieś układy i wiedział o tym, że gdzieś tam jest dobry zawodnik. Lajpold jechał i go oglądał, a potem z nim rozmawiał. Kosobucki sam nie robił wiele, ale trzymał pieczę nad wszystkim.
– Premia leży na murawie – mówił szef przed meczami z Górnikiem Zabrze czy Polonią Bytom, a wtedy to były rasowe drużyny.
***
Odkąd trafiłem do klubu, to zawsze mieliśmy swoje boiska na Twardowskiego. W późniejszych latach chodziło się jeszcze na Wyspiańskiego, bo tam też było boisko. Grała tam m.in. Unia, którą prowadził trener Jan Dixa. Plac użytkowali też piłkarze Żydowskiego Klubu Sportowego. Boisko było w okolicy obecnego Pomnika Czynu Polaków. Pierwszy zespół moim zdaniem zawsze jednak grał na Twardowskiego.
To były prawie zawsze klepiska. Sami pracowaliśmy, odgruzowywaliśmy i doprowadzaliśmy je do porządku. W zimie jechaliśmy w góry i tam w śniegu robiliśmy kondycję. Pan Florian zrobił kiedyś buty z metalu, które ważyły po 5 kilogramów. Zakładało się je i biegało po lesie. Czasami zapraszał do nagrzanego pokoju, ubierało się ortalion i w nim na materacu wykonywało ćwiczenia.
***
Oficjalnie klub powstał w 1948 roku, ale już w 1946 roku istniał Sztorm Szczecin. To była taka portowa drużyna. Były wtedy już jakieś rozgrywki, ale jako nastolatek nie interesowałem się tym mocno. W seniorach Kolejarza zacząłem występować, mając 17 lat. Doszliśmy do III ligi, a potem otrzymałem powołanie. Arkonia była gwardyjskim klubem, grała w wyższej lidze, obserwowała rozgrywki i wiedziała, że mają gotowego chłopaka do gry. To równało się zmianie klubu. Od 1956 do 1958 roku byłem jej zawodnikiem, Pogoń była ligę niżej. Gdy wracałem na Twardowskiego w 1959, to drużyna była już w elicie.
Miałem podpisane zwolnienie in blanco z Arkonii. Zmieniałem klub właśnie pod takim warunkiem, że wrócę do Pogoni. W tym czasie był przepis, który mówił, że powołany zawodnik mógł grać w dalej swoim macierzystym klubie. W tym samym mieście. Arkonia jednak powiedziała „nie”. Jej władze stwierdziły, że jeśli nie przejdę do nich, to wyślą mnie na granicę, a byłem w WOP-ie. To oznaczało, że nie będę grał nigdzie. Sam więc zacząłem prosić o zwolnienie do Arkonii. Spotkaliśmy się z prezesami i zaproponowałem, żeby na okres służby przejść do Arkonii, ale żeby jej władze zapewniły, że po tym czasie będę mógł wrócić do Pogoni. Arkonia była klubem gwardyjskim, takim jak np. Wisła Kraków, Zawisza Bydgoszcz, Gwardia Koszalin.
Jeszcze będąc w wojsku, jeździłem z Pogonią na mecze pucharowe. Dostałem pozwolenie, ale jeździłem w mundurze. Można było się spodziewać tego, że Pogoń awansuje szybko z III ligi wyżej. Nie miała swoich wychowanków, ale solidnych piłkarzy. Większość z nich grała już wcześniej w dobrych drużynach, wracali z wojska. Taki Leon Leszczyński był piłkarzem, wybijającym się dużo ponad III ligę. Już w I lidze grał Waldek Kaszubski ściągnięty z Połczyna-Zdroju.
***
Derby Szczecina odbywały się i były bardzo popularne. W 1958 roku graliśmy mecz ligowy na Twardowskiego pomiędzy Pogonią i Arkonią. Ja wtedy jeszcze grałem dla drużyny z Lasku Arkońskiego. Zdobyłem gola, ale wygrała Pogoń 4:2. Wtedy jeden z moich lepszych kolegów, Jurek Słowiński, złamał mi przypadkiem trzy żebra. W drugim meczu był z kolei remis. Wszystkie
drzewa były zajęte przez kibiców. Atmosfera była świetna. O derbach mówiło się już długo wcześniej. Na co dzień byliśmy jednak kolegami. Kibice tak samo, nie było podziałów, bo chodziło się na mecze jednej i drugiej drużyny. Inaczej niż na przykład w Krakowie.
Te kluby dopiero się tworzyły, nie było między nimi większych różnic. Ja nie zauważam, żeby Arkonia była faworyzowana, bo to klub milicyjno-wojskowy. Z jednego stadionu szło się na drugi. Derbów nie było wiele. Gdy zbliżał się termin meczu, to atmosfera była trochę podgrzewana. Bitwa była jednak na boisku, ale poza – już nie.
***
Uczciwie powiem, że wtedy alkohol był często spożywany przez niektórych zawodników. Zdarzało się, że także w trakcie zgrupowań. Ale ci piłkarze później grali. W drużynie było może 16 zawodników i jeden trener. Kto miał grać, jak nie oni? Kto chciał wypić, ten miał z kim.
Lekarze to byli w szpitalach, a masażyści… Jeden tak mi zrobił, że biegałem do tyłu! Nie chciałem już żadnego masażu. Było kilka miejsc, do których chodziliśmy. Przy obecnej Alei Kwiatowej,
w jednej z kamienic był klub, gdzie można było posłuchać muzyki z płyt i pograć w bilard. Na 3 Maja była świetlica kolejowa. Chodziliśmy po wygranych meczach do Kaskady z żonami i dziećmi. Spotykaliśmy się często.
W latach 50. drużyna spotykała się regularnie w restauracji zapalonego kibica. Miał świetną koninę i chodziliśmy do niego po meczach. Ja byłem wtedy gówniarzem, możliwe, że najmłodszym w drużynie.
– Nie będziesz pił, nie będziesz grał! – usłyszałem podczas jednego ze spotkań.
Ostatecznie nikt mnie do tego na szczęście potem nie zmuszał. Papierosów też nie paliłem.
***
Był u nas taki zawodnik, którego podziwiałem jako dziecko, gdy klub był jeszcze w niższych ligach. To był Stasiu Sójka, czyli „Cygan”. Ksywka stąd, że był pochodzenia romskiego. Miał bujną czuprynę. Trener Edward Brzozowski cały czas prosił go, żeby ściął włosy. Umiał z piłką robić bardzo dużo, ale nie potrafił przewrotek. U nas grał rok. Nie miał nawet mieszkania, za bardzo nawet nie potrafił sypiać w hotelach. Zamieszkiwał w cygańskim taborze przy ulicy Energetyków. Były tam konie i wozy. Któregoś dnia nie pojawił się na treningu, więc pojechali sprawdzić, a tam już żywej duszy. Pojechali dalej, Stasiu z nimi, nawet nic nie powiedział. Czytałem, że grał jeszcze w Pafawagu Wrocław.
Grałem też z dziadkiem Łukasza Zwolińskiego – Tadeuszem. Ja poszedłem wyżej, a on zakończył chyba na rezerwach. Potem byłem żołnierzem zawodowym wojsk granicznych i zdarzało się, że przyjmowałem go na granicy, ponieważ on pracował jako marynarz.
***
Nasz kolega, świętej pamięci Józef Piątek, miał rower. Przyjechał nim na mecz, to go wyśmiali:
– Józek, rowerem na mecz?!
Samochodów jednak było wtedy mało. Zarobki nie były duże. Świetny polski piłkarz Gerard Cieślik mówił kiedyś, że dostał pralkę. To był luksus.
Mocno zapamiętałem także spotkanie na Stadionie Śląskim z Ruchem. Po nas grała Polonia Bytom z Polonią Bydgoszcz. Jeden z ostatnich meczów grał wtedy właśnie Cieślik. Na trybunach było 70 tysięcy widzów. To była największa publiczność, przy jakiej grałem. Potem w reprezentacji juniorskiej zagrałem na stadionie Levskiego w Sofii przy 30 tysiącach.
***
My nie byliśmy wybitną drużyną. Przegrywaliśmy mecze, a z Legią czy Górnikiem Pogoń zaczęła wygrywać później. Nam przytrafiło się to słynne 4:0 w Warszawie, Marian Kielec zdobył wtedy trzy gole. To był mecz o utrzymanie, ale Cracovia musiała też przegrać z Górnikiem Zabrze. Kosobucki z telefonem cały czas słuchał relacji z tamtego meczu. To był chyba pierwszy mecz Mariana w Warszawie.
Kiedyś graliśmy też z Polonią Bytom, która potem leciała na turniej do USA. Napastnik Polonii i reprezentant Polski – Jan Liberda – kilka razy był już z piłką niemal na naszej linii bramkowej, ale zawsze wycofywał ją do tyłu. Kibice w Bytomiu śmiali się z nas. Nie mogliśmy tam nic zrobić, a wygraliśmy ten mecz. Obrońca rywali przelobował własnego bramkarza w dość prostej sytuacji. Ja nie mogę powiedzieć, że to był kupiony mecz, bo tego nie wiem, ale… taki się odbył. Nie byliśmy jednak lubiani. „Tych śledzi trzeba wyrzucić” – mówili.
***
Część zawodników miała etat w Zarządzie Portu. Sekcja piłki nożnej była właśnie pod tym patronatem. Koszykówka chyba pod PŻM. Ja, Eugeniusz Ksol i Joachim Gacka pracowaliśmy na Basenie Górniczym w Zarządzie Portu. Był taki przepis, że zawodnicy najwyższej klasy muszą pracować 4 godziny dziennie. Pracowaliśmy na przykład w kadrach. Prace fizyczne nas omijały.
Około południa jechało się na trening.
Osobiście nic wielkiego nie dostałem jako piłkarz. W 1965 roku, odchodząc z klubu, nie dostałem nawet dyplomu. Nigdy nie chodziłem i nie prosiłem o żadne talony. Przez pewien czas byłem kapitanem drużyny i wojewoda szczeciński Marian Łempicki dał mi swój telefon prywatny.
– Gdybyś czegoś potrzebował, zadzwoń, dostaniesz – powiedział mi wtedy.
Kiedyś zaproponował mi mieszkanie w okolicy Zamku Książąt Pomorskich.
– Za małe, u mnie jest 6-7 osób – odpowiedziałem. Nie chciałem robić mu przykrości, nie chciałem tego mieszkania. Nie wykorzystywałem tego, że byłem piłkarzem. Teraz? Brałbym wszystko, co dają. Niektórzy tak robili. Ja byłem wychowankiem. Nie mam jednak żadnego żalu ani pretensji.
***
W Szczecinie odbył się mecz Polska – Norwegia, w którym debiutował Włodzimierz Lubański. Działaczem przy reprezentacji był Wiesław Motoczyński.
Przypadkiem usłyszałem jego rozmowę z dyrektorem Pogoni Romanem Wilczkiem.
– Dopóki ja jestem dyrektorem, to Jabłonowski już w Pogoni nie zagra – powiedział wtedy.
Mnie to bardzo zabolało. Poczekałem tydzień i te słowa potwierdzały się. Poszedłem więc na rozmowę do Wilczka, który był zaskoczony, że wiem co powiedział. Jeszcze przez jakiś czas próbowali mnie sprzedać do innego klubu, ale ja już nie chciałem grać. Musiałem iść aż do Komitetu Wojewódzkiego, żeby dali mi zwolnienie. Potem miałem oferty z Lublina i Olsztyna, ale żona
postawiła zdecydowane weto – „albo zostajesz, albo rozwód”. Odszedłem z Pogoni, mając 29 lat.
***
W Pogoni pracowałem jednak z przerwami do początku XXI wieku. Zajmowałem się młodzieżą. Wtedy przyszedł prezes Zbigniew Koźmiński i nakazał likwidować grupy młodzieżowe. Przenieśliśmy je do szkół. Rodzice narobili wtedy trochę szumu. Ja powiedziałem sobie, że kończę pracę, ale moi chłopcy nie przyjęli się w nowym miejscu. Ich rodzice zadzwonili do mnie
i pytali „co teraz?”. Skontaktowałem się więc z Heniem Wawrowskim z Arkonii i przeniosłem ich tam. Byłem jeszcze 5 lat z nimi. Potem wiek już nie pozwalał. Miałem 70 lat. Jeszcze wcześniej byłem działaczem TKKF, prowadziłem ligi zakładowe, działałem w Pogoni, gdzie byłem krótko m.in. kierownikiem sekcji piłki nożnej.
***
Byłem bardzo wzruszony, będąc na meczu Pogoni z Sandecją Nowy Sącz w 2018 roku. Serce zabiło mi, gdy odbieraliśmy prezenty od klubu, a kibice krzyczeli „sto lat”, „dziękujemy”. Po meczu wracałem do domu ze spotkanym małym chłopcem i jego mamą, którzy widzieli mnie w przerwie na murawie. Pieszo przeszliśmy kawał drogi i rozmawialiśmy. Dla mnie to jedna z najbardziej wzruszających chwil. Tak bardzo cieszyłem się z tej atmosfery.
Komentarze
Teodor Jabłonowski – Pierwszy reprezentant z okręgu szczecińskiego — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>